środa, 1 października 2014

Powrót

Pomyślałem, że warto przelać na tego bloga myśli jakie mam po powrocie do DOMU. Zabierałem się do tego długo, a jak już miałem coś napisać to odkładałem to na później. No cóż, udzieliło mi się trochę lenistwa, a może przez ten czas jeszcze się nie przyzwyczaiłem do bycia w jednym miejscu. Może okazać się, że wpis jest przydługi i bez żadnego ładu, ale cóż... takie są też moje myśli :)

Część z was może na pewno myli podróż z wypoczynkiem. Część długiej podróży może być wypoczynkiem, ale dla mnie miało to inny wymiar. Przez ten czas po prostu żyłem w podróży...


Dokładnie pamiętam tą chwilę, kiedy siostra odwoziła mnie na wylotówkę. Wytaszczyłem na pobocze swój wielki plecak i po pożegnaniu dosłownie od razu złapałem stopa. Jadę do Mongolii mówiłem... i bardzo w to wierzyłem. Co z tego że jeszcze nie wiedziałem jak i kiedy, ale ważne było że jadę :).  Dzięki napotkanym osobom i doświadczeniom już szybko przekonałem się, że nie liczy się tak na prawdę cel, lecz podróż sama w sobie. To właśnie stało się dla mnie samą esencją podróży. Samą najgęstszą esencją...
Pięknie jest po prostu nie wiedzieć co się zdarzy jutro, niczego nie planować, niczego nie oczekiwać, a tym samym pozytywnie się zaskakiwać. Być tu i teraz i cieszyć się z tych małych rzeczy jak dziecko. Jaką miałem radochę kiedy w Bułgarii pewnego ładnego poranka, w wioseczce w której zatrzymał się czas, przywitano mnie kawałkiem ciasta i gorącą kawą... Albo kiedy znalazłem na jednym z targów w Indiach takiego malutkiego drewnianego słonika, który przejechał ze mną spory kawał drogi.

To co było najbardziej fascynujące to spotkanie się z osobami, kulturami i sytuacjami zupełnie różnymi ode mnie samego i od tego co znam. Czasem kilka dni w nowym miejscu wyglądało jak uczenie się życia od podstaw, od przedszkola. Nie mogłem czasem pojąć jak to wszystko tak długo działa i nie pierdolnie :) Gdy mój umysł zderzył się z codziennością Indii, poprosił mnie o przerwę bo takiego chaosu nie był w stanie ogarnąć :). A co bardziej interesujące wszystkie jednostki tego chaosu dobrze znały swoje miejsce i role i brały to wszystko za coś normalnego. Niektórzy mówią, że u nas życie jest szalone. W takim razie proponuję wyjazd w tamte strony. I to bez pójścia na łatwiznę. Bez biura podróży i wszystkiego załatwionego z góry. Tylko tak w ciemno. Adrenalina gwarantowana :) Na przykład wyobraźcie sobie ulicę po której śmigają trójkołowe riksze, ciężarówki, zaprzęgi wypchane po brzegi, ciągnięte przez bawoły, tuk-tuki, nowe samochody, ludzie niosący coś na głowie i jeszcze jakieś auta jadące pod prąd. A każdy z ręką wciśniętą w klakson, o ile takowy posiada. I nie widać by obowiązywały jakiekolwiek przepisy, i żeby była tam obecna policja. A jednak wszystko działa... i nie pierdolnie... :)

Często byłem sam na sam ze swoimi słabościami. To właśnie dzięki podróży udało się je przezwyciężyć. Czasem nie mogłem liczyć na nikogo, więc nauczyłem się liczyć na siebie. (i to w większym stopniu niż wcześniej) Przypomina mi się, kiedy obudziłem się rano na szczycie jednej z gór. Czułem się bardzo słaby, jak jakiś manekin i do tego musiałem się czymś przytruć. Nie mogłem więc nic jeść i skończyła mi się woda. Jedyną opcją było zejście w dół, więc zacząłem się składać. Nie wiem jak to możliwe ale samo pakowanie plecaka i składanie namiotu było nadzwyczaj ciężkie i zajęło mi chyba z 4 razy dłużej niż normalnie. Nie było nikogo. Schodziłem dosłownie krok po kroku, nie czując w sobie siły. Na szczęście po kilku godzinach doczłapałem się do miejsca gdzie znajdowała się cywilizacja (no w jurtach, ale cywilizacja :)) i jakoś dojechałem do większego miasta. To mi też dało do zrozumienia, że nie jestem jakimś T 55 czy innym czołgiem i mam swoje limity :)

Z drugiej jednak strony nauczyłem się dążyć do celu taranem. Nie zliczę ile razy napotkani ludzie wróżyli mi niepowodzenie, albo stwierdzali że jest to niemożliwe. Niektórzy pukali się w czoło, inni nie mogli sobie wyobrazić europejczyka bez kasy na transport. Mimo wszystko puszczałem to mimo ucha, jako że słuchanie narzekania nie należy do moich upodobań. Spotkałem też wiele osób, które szczerze mnie dopingowały i motywowały i wzajemnie, to co robiłem motywowało je także.

Podróż traktowałem także jako drogę do samorozwoju. To właśnie ona nauczyła mnie determinacji, radzenia sobie w każdej sytuacji,  tego jak postępować z ludźmi, jak brać ale także w jaki sposób to oddać, tego czym jest dobroć w czystej postaci, jak ważne jest dzielenie się z innymi, w szczególności jedzeniem, ale też swoją energią, nauczyła mnie ile może zdziałać zwykły uśmiech i wielu innych rzeczy których nie jestem teraz w stanie wymienić. Myślę, że to jest ten piękny aspekt życia, że cały czas możemy się rozwijać, cały czas uczyć się czegoś nowego i czymś dziwić. W przeciwnym razie byłoby na tej planecie straszliwie nudno.

Teraz będąc w DOMU doceniam jego znaczenie. Specjalnie napisałem jego nazwę z dużej litery, bo na chwile obecną jest dla mnie jak jakaś świętość :). Wyszło trochę filozoficznie, ale jeśli dobrnęliście do końca to chciałbym jeszcze wam wszystkim podziękować za czytanie moich wypocin i dopingowanie w podróży :). Tym samym namawiam wszystkich do indywidualnych podróży i pozdrawiam gorąco z DOMU :)






środa, 20 sierpnia 2014

Dziki dziki wschod...

Po sześciu dniach przeprawy autostopem przez Kazachstański kraj, jadąc drogą prostą jak w mordę strzelił. Pokonując suche i jeszcze suchsze stepy, mijając stada wielbłądów, koni i owiec przypuszczalnie jedzących piasek (bo poza nim z ziemi sterczą tylko suche badyle i kolczaste krzewy) w końcu udało się dojechać do Aktau nad Morzem Kaspijskim. Gdyby nie interesujący kierowcy spotkani na drodze to chyba bym umarł na tym stepie... z nudów... Ulubionym przysmakiem tych dni stał się kurd, czyli twarde jak kamień kazachskie "cukierki", słone jak cholera, dobre do wszystkiego, w tym też do wódeczki :)
Tak więc po tych kilku dniach w końcu dojechałem do celu. Zatrzymałem się u lokalnych, których poznałem dzięki couchsurfingowi. Wszystko o czym myślałem to tylko prysznic. Pomimo, że w łazience nie było światła a woda chyba leciała prosto z morza, po prysznicu poczułem się jak nowonarodzony. Zostałem w tym miejscu kilka dni oczekując na wizę i prom na drugi brzeg morza. W tym czasie poznałem jednego Amerykanina oraz Anglika, którzy przybyli tu w tym samym celu. No i wtedy zaczęła się dość nietypowa przygoda. W Kazachstanie obowiązuje bardzo 'przydatne' obcym obywatelom prawo. Mianowicie w ciągu pięciu dni od przekroczenia granicy należy zarejestrować się na posterunku policji. Sprawa jest prosta, jednak jeśli ktoś o tym nie wie, to potem jest niemały problem. Tak wiec Ci dwaj nowi znajomi nie mieli pojecia o tym bzdurnym przepisie. Jako ze mowilem co nieco po rosyjsku to wspolnie udalismy sie na posterunek migracyjnej policji, by sie zarejestrowac. Na miejscu powiedziano nam ze dzisiaj jest juz za pozno i za chwile zamykaja komisariat i powinnismy pokazac sie jutro z rana i wszystko szybko zalatwic. Bralem poprawke na to ze jest to Kazachstan i moze byc roznie... szczegolnie jesli chodzi o policje i biurokracje... Tak wiec kolejnego pieknego poranka stawilismy sie na komisariacie. Urzednik za okienkiem popatrzyl w paszporty, po czym wykonal telefon. Pewnie dzwonil do kogos, kto juz wczesniej spotkal sie z obcokrajowcami i wiedzial co robic w takiej dziurze jak Aktau. Po telefonie pan w okienku stwierdzil bysmy odwiedzili pokoj naczelnika. Przywitano nas nieco ponuro i naczelnik siedzacy za biurkiem widzac glupiego anglika i jeszcze glupszego amerykanina bawiacego sie iphonem i usmiechajacego sie do wszystkich  zorientowal sie ze moze ich troche przytemperowac. Spytal mnie kim jestem, a gdy odpowiedzialem, ze tlumacze im co i jak bo by sie tutaj niczego nie dowiedzieli, poprosil mnie bym przedstawil dyplom tlumacza rosyjkiego. No to mnie po prostu zamurowalo. Powiedzial, ze za niedotrzymanie obowiazku rejestracji nalezy zaplacic mandat wynoszacy 100 dolarow. Wszystko bylo by w porzadku, jednak jako ze moi koledzy nie rozmawiaja po rosyjsku, potrzebny bedzie tlumacz z dyplomem oraz adwokat(!) by wszystko zalagodzic. Teraz przedstawie jak to wszystko zalatwilismy...

Zacznijmy od tego glupszego Amerykanina :)
Wiec jak to czlowiek myslacy ze w tym kraju prawo dziala poprawnie, za wszelka cene chcial zrobic wszystko jak nalezy. Po straconych kilku dniach, kiedy to ja za niego zalatwialem tlumacza i adwokata i jego chwiejnego zdania jak to nalezy zrobic w koncu udalo sie podpisac kontrakt z adwokatem. Amerykanin zadzwonil do konsulatu, by Ci tez troche przycisneli naczelnika i ustalilismy spotkanie na jeden z porankow. Cala trojka, czyli tlumacz, adwokat i kolega zza oceanu stawili sie na komendzie na umowiona godzine. I jak sie okazalo na komisariacie nie bylo praktycznie nikogo. Pusto i przeciag. No widocznie naczelnik ma czas i wystarczajaca wladze by tak sobie pogrywac. Po moich doswiadczeniach w Mongolii, wiedzialem ze tak to sie moze skonczyc. Przesunieto spotkanie na popoludnie i wtedy juz udalo sie zastac naczelnika na komendzie. Wszystko sie przedluzalo, a tlumacz byl oplacany od godziny. Udalo sie wszystko przetlumaczyc, zaplacic mandat no i w koncu zarejestrowac. Kieszen Amerykanina stala sie o wiele lzejsza. 100 $ mandat + 80$ adwokat + 80$ tlumacz = 260$, no za glupote i ignorancje sie placi.

Przejdzmy teraz do Anglika.
Ten czlowiek okazal sie wiekszym sprytem i odwaga. Uzywajac swoich kontaktow doszedl w koncu do osoby, ktora 'znala' naczelnika. Spotkalismy sie z owym typem, postawnym facetem w czarnych okularach. Sprawial wrazenie czlowieka, ktory zna sie na rzeczy wiec zaufalismy mu przekazujac mu paszport. Ten udal sie na komende i powiedzial, ze jutro z rana wszystko bedzie zalatwione. No nic, pozstawalo nam czekac, nie wiedzac czy Anglik wpakuje sie w wieksze bagno czy cos z tego bedzie. Kolega pewnie wyrywal sobie wlosy i zjadal paznokcie jeden z drugim czekajac na paszport. Spotkalismy sie z samego rana i czekalismy na telefon od 'ciemnego typa'. W koncu zadzwonil i spotkalismy sie niedaleko komendy. Wsiedlismy do jego fury, po czym ten przekazal nam gotowy paszport. Po chwili skwitowal ze tak sie zalatwia sprawy w Kazachstanie i do 'europejskiej' demokracji im jeszcze daleko.
Wszystko kosztowalo nas 50 $. (nawet nie musielismy placic mandatu)

Po tym wszystkim na prawde zaczalem wierzyc we wszystkich historie Kazachow, mowiacych ze w tym kraju wszystko jest dostepne za odpowiednie pieniadze. Nie oplaca sie nawet isc na studia, skoro mozna w tym czasie pracowac i nastepnie kupic sobie dowolny dyplom. Chcesz zostac inzynierem, mechanikiem, elektrykiem, a moze policjantem? Wszystko za kilka tysiecy dolarow.

Po tym jak juz udalo sie uporac z cala ta sytuacja, w koncu moglem odkryc Aktau jako calkiem fajne miejsce w czasie oczekiwania na prom na druga strone Morza Kaspijskiego.



niedziela, 13 lipca 2014

Niespodziewanka

Wstałem jeszcze przed wschodem słońca i po spakowaniu namiotu ruszyłem przed siebie autostradą. Noc spędziłem na rozjeździe, tuż obok drogi. Ruch był jeszcze bardzo mały, powietrze rzeźkie i przyjemne no i do tego pięknie wschodziło słońce. Doszedłem do miejsca, gdzie droga była szeroka, a nadjeżdżające samochody było widać z daleka. W ręce miałem karton z napisem "Dali" w chińskich krzaczkach oczywiście. Minęło trochę czasu, zanim zatrzymał się pierwszy kierowca, który podrzucił mnie do stacji benzynowej. Byłem jeszcze bez śniadania, więc na stacji nabyłem wielki kubeł nudli. Takie chińskie tradycyjne danie :). Pracownicy stacji nie bardzo wiedzieli co ja tu robię i z zaciekawieniem przechodzili obok (udając, że coś robią), gdy próbowałem złapać stopa. Miałem z nich niemały ubaw. Przez długi czas nikt się nie zatrzymywał i robiło się nudno. Wtedy jeden z podjazdowych spróbował swych sił rozmawiając ze mną po angielsku. Nie za dobrze mu szło, ale coś tam dukał. By ułatwić  sytuację, wyciągnąłem autostopowy list po chińsku. Po tym jak go przeczytał, zaprosił mnie na lunch. Przeszliśmy tunelem na drugą część stacji, gdzie znajdowała się kuchnia. Atmosfera była przyjazna i czas zlatywał nam na rozmowie w basic english. Po niedługim czasie kucharz przygotował żarcie. Wypełniliśmy swe miski ryżem, a na wierzch ułożyliśmy smażone warzywa i mięso. Brawa dla kucharza za tak dobre jedzenie. Na koniec chcieliśmy się wymienić kontaktami, ale nowy kolega nie wiedział co to email ani facebook, a ja nie miałem pojęcia co to QQ i WeChat. Skończyło się na wspólnej focie. Wróciliśmy do swych obowiązków, czyli łapania stopa i roboty. Po kilku chwilach zatrzymał się młody kierowca ze swą dziewczyną. O dziwo mówił co nieco po angielsku. Od razu wydał się przyjaznym typem. Podrzucił mnie na zjazd z autostrady, a na odchodne wręczył mi torbę upominkową. Z ciekawości zajrzałem do środka, i z niedowierzaniem stwierdziłem, że w środku znajduje się pieczona kaczka.
Takie przygody to tylko Made in China, pomyślałem wciąż zaskoczony.

czwartek, 10 lipca 2014

Momomongolskie ranczo

Obudziła mnie, gdy było jeszcze ciemno.  Konduktorka oznajmiła, ze powinienem wysiąść na kolejnej stacji. Już po chwili stałem z plecakiem przy wyjściu. Tylko kilku pasażerów z pociągu jadącego do Moskwy miało za cel tą małą miejscowość o nic nie mówiącej nazwie Orkhon. Na peronie czekał niewysoki chłopak w roboczych ciuchach. Zaczął iść w moją stronę zaraz po tym jak mnie zobaczył. Zagadał mnie po angielsku, a ton jego głosu i sposób bycia jak najbardziej wskazywał na jakiegoś cwaniaczka lub kozaczka. Po doświadczeniach w stolicy pomyślałem "znowu będzie ciekawie". Po chwili okazało się, że ten ciemny typ przyszedł mnie odebrać z dworca i pokazać mi drogę do rancza. Powoli zaczynało się rozjaśniać, i po spacerze dotarliśmy do posiadłości. Dostałem jedno ze starych, sowieckich, piętrowych łóżek, które wyglądało conajmniej na wojskowe (jak i nie więzienne) i przespałem się na nim do rana. Oprócz mnie i tego cwaniaczka w pokoju były jeszcze dwie osoby. Obudziłem się akurat na śniadanie, przy którym miałem zaszczyt poznać gospodarza. Poczęstował mnie chlebem, masłem, kiełbasą, cebulą oraz mongolskim czajem. Na stole stał pełny czajnik herbaty z mlekiem, przyprawionej solą. Po pewnym czasie przywykłem do jej specyficznego smaku... Martin był już po sześćdziesiątce, lecz wciąż wyglądał na sprawnego fizycznie. Spytany o pochodzenie, pokazał swoją siwą czuprynę zaczesaną na bok i zażartował, że jest Kozakiem (myślę, że w tym żarcie była odrobina prawdy). Urodzony w Niemczech, z matki Czeszki oraz ojca Rosjanina. Służył kilka lat w legionie francuskim, po czym pojechał w podróż lądując na kilka lat na Filipinach, kilkanaście w Australii, no i ostatecznie w Mongolii. Nie doszedłem do tego ile miał w tym czasie żon i dzieci, a jego obecna żona Minjee była Mogolką.

Na terenie rancza znajdowały się dwie jurty przypominające wielkie grzyby. W jednej z nich przyjmowano gości, a druga pełniła wiele funkcji na raz. Przygotowywano w niej jogurt, masło, śmietanę, kumus, oprawiano zwierzęta, a czasem także mieszkano. Przed postawieniem drewnianego domu, przez około dziewięć lat Martin mieszkał tam wspólnie z żoną. Okolica na pierwszy rzut oka wydawała się spokojna i piękna. Jednak stary drewniany płot zwieńczony drutem kolczastym wywoływał wrażenie, jakby się było w więzieniu. System pracy  był następujący: siedem dni roboty, po czym dzień wolny. Robota była wymagająca. Codzienną rutyną było czyszczenie stajni przed śniadaniem. Na farmie było sporo koni, krów i baranów, które produkowały także spore ilości opału.
Opału..? Tak! Nic się tutaj nie marnuje i z racji niewielu drzew odchody są suszone. Formuje się z nich cegły, które zimą spełniają taką samą rolę co węgiel. W czasie dnia było różnie, głównie praca jako operator łopaty, wideł, zaszczytne stanowisko mieszającego cement, murarza, czy inne prace jak to na farmie. Wieczorem można było pomóc przy dojeniu krów. Polegało to na trzymaniu cielaczków na sznurku blisko mamy, kiedy mongolki swymi sprawnymi dłońmi wyciskały mleko do wiaderka. Zazwyczaj po skończeniu roboty graliśmy wspólnie w kosza, który zawieszony był na wybiegu dla krów. Sprawiało nam to wielką frajdę, choć czasem piłka lądowała w krowim placku. Po zachodzie słońca (które zazwyczaj były niesamowite) nadchodził czas na kolację. W zależności od dnia jedliśmy jedną trzech opcji: słodki ryż na mleku, słodka kasza na mleku, dwa w jedynym, czyli słodki ryż z kaszą na mleku. Przy wspólnych posiłkach zawsze było wesoło i co chwilę ktoś rzucał żartem podgrzewając atmosferę. Po kolacji często oglądaliśmy filmy, których gospodarz miał setki. Dla mnie było to coś na prawdę przyjemnego. Po tylu miesiącach tak po prostu obejrzeć dobry film.

Kiedy zawitałem na farmie, było juz tam dwóch wolontariuszy oraz jeden "skazaniec". Ten ciemny typ, który mnie odebrał z dworca nie bardzo był tu ze swojej woli. Miał na imię Norman i wychował się na ulicach Berlina. Trochę tam narozrabiał, (nie będę wdawał się w szczegóły) więc jego matka wysłała go tu, by go trochę naprostować. Martin traktował go jak w wojsku  , zaniżając jego wartość gdy tylko się dało. Z drugiej strony wyglądało to tak, jakby go ukrycie lubił. Norman spędził tu juz prawie dwa lata. Ciężka robota sprawiła że nie miał na sobie ani grama tłuszczu, za to był wyrzeźbiony jak spartański wojownik. Cały czas towarzyszył mu gangsterski charakter.

Był też tam jeden amerykanin, którego imienia teraz sobie nie przypomnę. To on robił tu za klauna, rzucając żartami po których praktycznie sikaliśmy w gacie. Dobre towarzystwo z pozytywnym nastawieniem.

Drugim wolontariuszem był Emil z Danii, któremu też dopisywało poczucie humoru. Miał często pecha, raz przytruwając się żarciem, raz zwichając sobie kciuka po pięciu sekundach od rozpoczęcia gry w kosza. Wywnioskowałem, że zimno mu było w głowę, bo zawsze spał w zimowej czapce.

Co kilka dni przyjeżdżali nowi wolontariusze, Patrick z Irlandii z którym w wolnym czasie graliśmy w duraka, Francois z Francji przypominający Jasia Fasolę i Patricia z Austrii, która cieszyła się zainteresowaniem męskiej części wolontariuszy (tak, te zalotne rozmowy podczas szuflowania gówna, to jest to :))

Jednego poranka, przy śniadaniu z dużą ilością słonej herbaty, Santa Claus, czyli Mongoł dbający o konie pokazał wymownym gestem, iż nadszedł czas na zabicie kozy. Jego ksywa wzięła się od tego, że gdy zaganiał krowy do wybiegu, mówił przy tym "hoł hoł hoł" niczym święty Mikołaj. Był to potężny chłop, spędzający czas doglądając zwierząt przez swą lunetę z dachu domu, lub jeżdżący po stepie na swym rumaku. Wskoczył do zagrody z kozami i wybrał jedną z większych. Złapał ją na lasso i związawszy jej nogi podał nam ją przez płot. Położyliśmy kozę na plecach, rozciagając ją na ziemi. Santa claus wyciągnął mały nożyk z buta, którym rozciął jej klatkę piersiową. Włożył rękę wewnątrz, w tym samym czasie patrząc na nas i uśmiechając się od ucha do ucha. Jedną ręką ścisnął aortę, drugą zaś przydusił jej gardło. Zajęło to dosłownie kilka sekund. Zwierzę nie wydało żadnego dźwięku, oraz nie było żadnego śladu krwi. Wnieśliśmy ją do środka jurty, gdzie na foliowej ceracie Mikołaj wykładał kolejne organy. Wszystko przy pomocy jego niepozornego małego noża. Podzielił kawałki mięsa, zdjął skórę i zlał krew znajdującą się pod żebrami. Przypadło mi czyszczenie kiszek i żołądka. Trochę się z tym bawiliśmy i strasznie cuchnęło. Jedna z mongołek wzięła od nas żołądek, wywróciła na drugą stronę i wytrzepała go porządnie o płot niczym dywanik samochodowy. Proste... Wróciliśmy do jurty, gdzie zaczęto przygotowywać wielką zupę z wszystkimi tymi wnętrznościami, kilkoma ziemniakami i marchewkami. Wielki mongoł zrobił z kiszek coś w rodzaju naszyjnika i z uśmiechem chciał go włożyć amerykaninowi na głowę. Później mieliśmy z tego polewę przez długi czas. Kawałki mięsa zawieszono pod sufitem jurty i sprawnie posprzątano po wszystkim. Po niedługim czasie zupa była gotowa. Każdy dostał miskę pełną różnych rarytasów. Smaczne, niesmaczne niczego innego nie było. Niektóre części trzeba było zagryzać cebulą. Co chwilę dokładano co raz to inne partie. Jedliśmy z uśmiechem, cały czas przeżywając wydarzenie. Norman opowiedział nam historię, jak raz chciał się pokazać przed jedną z turystek i jadł wszystko aż się uszy trzęsły. Dziewczyna była zachwycona aż do momentu, kiedy ten się porzygał. No i z podrywu wyszły nici :). Wracając do tematu, całą ceremonię zakończyliśmy pijąc kumus. Nalewanemu każdemu z kolei szklankę tego zacnego napoju (sporządzonego z kobylego mleka). Najpierw należało zamoczyć w nim palca, potem skropić cztery strony świata dziękując za dary. No i siup, całą szklankę duszkiem. I to nie koniec. Trzeba wypić conajmniej trzy z rzędu. No to siup druga i trzecia. Lepiej wyłączyć zmysł powonienia, by nie czuć tego lekko rzygowego zapachu. Po tym wszyscy ucięliśmy sobie drzemkę.

Na farmie nie było czegoś takiego jak prysznic. W ogóle w Mongolii mało kto słyszał o takim wynalazku. Na szczęście w pobliżu była rzeka, nad którą się kąpaliśmy. W czasie wolnego dnia niektórzy szli tam, by spędzić noc w namiocie. Było warto, bo niebo było calutkie usłane gwiazdami. Można było też rozpalić ognisko z krowich placków. Wzdłuż rzeki pasły się stada zwierząt, w tym koni. Piękne miejsce na odpoczynek.
odczas swego wolnego dnia oczywiście chciałem pojeździć na koniu. Przygotowano więc jednego z nich, pokazano mi jak trzymać lejce i jak na niego wskoczyć, po czym otwarto bramę i tyle. Jedź gdzie chcesz. I to było najlepsze. Kiedy widzisz zieloną łąkę, ciągnącą się po horyzont to dusza sama cię niesie. Wszystko wydaje się takie proste. Po prostu czułem się wtedy przeszczęśliwy. Po pokonaniu całej tej drogi stwierdziłem, że na prawdę było warto! Przecież najpiękniejszym jest tak po prostu spełniać swe marzenia.
10/07/2014 Bishkek

środa, 9 kwietnia 2014

Życie na farmie

Dobiegają już trzy tygodnie od kiedy postawiłem pierwsze kroki na farmie. Siedzę właśnie w dużym pokoju, w którym zwykliśmy jadać, i oczekuję na kolację. Gospodarz o imieniu Pinan Jim krząta się w kuchni, gotując dania na piecykach opalanych drewnem. Tym samym drewnem, które przytargaliśmy z lasu, popiłowaliśmy i porąbaliśmy. Słyszę śpiew ptaków oraz okrzyki walecznych kogutów zamkniętych w wiklinowych półkulach. Właśnie przybiegła do kuchni mała świnka, która zachowuje się podobnie do psa. Gdy zaczynam ją drapać, przewraca się na bok i chrumka pod nosem. Poza mną jest tutaj pozostałych czternastu wolotariuszy.

Dzisiaj skończyliśmy budowę domu do recyklingu. Glówna konstrukcja jest drewniana, podłoga zrobiona z pełnych bambusów, jedna ściana z ich połówek, druga z rozdzielonych na mniejsze kawałki, a inna z bambusowej harmonijki. To nie było tak proste zadanie. Po wszystkie surowce sami udawaliśmy się do lasu, wybierając jak najprostsze drzewa i bambusy. Jednak znalezienie prostego, długiego kawałka graniczy z cudem. To nie jest sklep, w którym wszystko mamy gotowe na miarę.

Pinan Jim wziął do ręki gitarę i wypełnił pomieszczenie brzmieniem jej strun, śpiewając przy tym radosne piosenki ludu Lanna.

Inni wolontariusze nakrywają do stołu, stawiając przy każdym posłaniu kubek z wodą i łyżkę. Zawsze jemy siedząc na poduszkach, na podłodze. W pewnej chwili rozległ się dźwięk gongu oznajmiający, że kolacja jest gotowa.

Zanim tu przyszedłem, wziąłem prysznic w pobliskiej rzece. Jest tam mała tama, pod którą można kucnąć i poczuć się jak pod wodospadem. Jest to najprzyjemniejszy moment dnia, kiedy po wysiłku i nieznośnym upale nagle wskakuje się do chłodnej, kojącej wody. Przy brzegu leżą resztki bambusa, którego wczoraj ścinałem. Miał dobrze ponad piętnaście metrów długości i po ścięciu spadł posto do rzeki.

Trzymając długopis w dłoni, czuję odciski po maczecie, siekierze oraz pile, których przez ostatni czas sporo używałem. Już dobrze ogarnąłem jak się nimi posługiwać i pracować przy ich pomocy.

Krótka przerwa na kolację...
Na środku każdego stołu, tak jak zazwyczaj, znalazł się sticky rice, sklejony ryż pełniący tutaj tą samą funkcję, co nasz chleb. Bierze się go do ręki i formuje dowolny kształt. Stoły pękały od licznych potraw, a większości z nich nawet nie zdolałbym nazwać.
Po kolacji i wspólnym zmywaniu naczyń ponownie w powietrzu rozniósł się dźwięk gitary w akompaniamencie radosnego głosu Pinan Jima.

Jednego dnia, oglądając jak gospodarz trenuje waleczne koguty, od słowa do słowa ustaliliśmy, że urządzimy walkę. Nie miałem jeszcze podopiecznego, więc po krótkim namyśle wybrałem jednego z kogutów z farmy i oficjalnie go odkupiłem. Nazwałem go Borys. Walce towarzyszył twardy zakład - przegrany kogut ląduje na talerzu. Przed walką umyliśmy podopiecznych zimną wodą , żeby się zbytnio nie zgrzały. Wokół nas zebrał się tłumek ludzi. W jednym momencie uwolniliśmy ptaki, a te rzuciły sie na siebie jak szalone. Zaczęły stroszyć się bojowo, dziobać po ciałach i skakać, drapiąc oponenta. Co chwile pióra unosiły się w powietrzu. Pierwsza runda trwała 10 minut, jednak dla mnie ta chwila ciągnęła się w wieczność. Po tej rundzie ponownie umyliśmy koguty i oszacowaliśmy jakich doznały obrażeń. Druga runda miała trwać kolejne 20 minut. Po pauzie ptaki znowu rzuciły się na siebie z nowymi zapasami energii. Czułem się jak trener, który wysyła swego zawodnika na ring, będąc odpowiedzialnym za jego życie. Na początku Borys dawał radę i nawet miał nieznaczną przewagę, jednak szybko stracił siły i po kolejnych upadkach zdecydowałeem by wycofać go z walki. Tak więc tego wieczora na kolację jedliśmy Borysa w czerwonym curry. (Pinan Jim nauczył mnie jak krok po kroku jak uśmiercić, oskubać i poćwiartować nieszczęśnika).

Jednym z pierwszych doświadczeń na farmie było nauczenie się jak przygotować kawę. W jednym z rogów domu stał wór pełen wysuszonych ziaren kawy. Najpierw należy rozbić je w moździerzu, oddzielając od nich skorupkę. Garść po garści zbiera się ziarna do pojemnika, a kiedy jest ich wystarczająco dużo można przejść do prażenia. Przed prażeniem ziarna mają barwę kremową i nie posiadają aromatu. Do prażenia wykorzystujemy duży wok. Przez cały czas należy mieszać jego zawartość, aż ziarna nabiorą ciemnobrązowej barwy i zwiększą swą objętość. Zapach wydobywający się z kuchni po prostu zwala z nóg. Po ich ostudzeniu, można przejść do ostatniego etapu, czyli mielenia ziaren w młynku. Znowu kawowy aromat wypełnia powietrza, a po chwili można już przyrządzać czarny napój.

Jednego dnia wpadliśmy na pomysł przygotowania sauny. Znalezienie odpowiedniego drewna w lesie i popiłowanie go zajęło nam sporo czasu. Danielo, który miał już doświadczenie w tym temacie, pokazał nam jak przygotować z drewna piramide, upchać w nią suche liście i kamienie. Rozpaliliśmy ten stos jakieś 3 godziny przed planowaną sesją. To co nazywamy sauną to tipi, w środku którego była mała studnia do wrzucenia kamieni. Jeszcze przed kolacją zebraliśmy zioła z ogrodu, poszatkowaliśmy je i dodaliśmy do wiadra z wodą. Jak tylko skończyliśmy jeść, udaliśmy się w poprzednie miejsce. Kamienie były rozgrzane do czerwoności. Przy pomocy grabi upychaliśmy je kolejno do studni. W międzyczasie jeden z kolegów ściął kilka liści bananowca, którymi wysłaliśmy podłogę. Po chwili weszliśmy do środka i zamknęliśmy za sobą wejściową płachtę. Rozpoczęliśmy polewanie kamieni wodą pełną ziół i momentalnie zrobiło się duszno. Ziołowy zapach uderzył w nozdrza. W tym właśnie momencie poczułem cały ten wysiłek włożony w przygotowania. Jest to jedno z tych przeżyć, które na długo zostają w pamięci...

Pewnego dnia miało miejsce świniobicie. Razem z Zoltanem z Węgier, Mateem z Włoch, Pinan Jimem oraz jego znajomymi zabraliśmy się do roboty jeszcze przed świtem. Złapaliśmy sznurem jedną z czterech świń urzędujących w zagrodzie i zawlokliśmy ją w miejsce z dostępem do bierzącej wody. Jeden ze znajomych gospodarza wziął do ręki gruby kawałek drewna i przypierdolił świni prosto w czoło. W tej chwili zwierzę straciło świadomość, więc podnieśliśmy ją tak, że zwisała głową w dół i po wbiciu noża w szyję upuściliśmy z niej ciemną krew. Następnie ułożyliśmy jej ciało na stole wysłanym liściami bananowymi i polewając jej skórę wrzątkiem sprawialiśmy, że odchodziła bez trudu. Następnie użyliśmy brzytew, by ją ogolić. Po tym zaczęło się ćwiartowanie przy użyciu długich jak ramie noży. W międzyczasie lokalni ludzie zajęli się przygotowywaniem na ogniu rarytasów typu ogon, uszy czy ryj. Tego dnia miała miejsce uroczystość ludu Lanna i był to wyjątkowy dzień. Grano na gitarze i śpiewano ludowe piosenki. Wszystkiemu towarzyszyło ryżowe wino. Atmosfera była luźna i radosna. Dużo czasu poświęciliśmy na krojenie różnych partii świniaka. Po tym wszystkim tak byem zmęczony, że zasnąłem chwilę po przyłożeniu głowy do poduszki.

Pinan Jim znów brzdąka na gitarze. Atmosfera jest luźna i relaksująca. Czuję, że mógłbym tutaj zostać na dłużej, jednak postanowiłem ponownie uderzyć w trasę jutro po śniadaniu. Ciężko mi sobie w tej chwili wyobrazić ile się tutaj nauczyłem. Może pewnego dnia znowu tutaj wrócę..?

wtorek, 25 lutego 2014

Phetchamburi

Phetchaburi to całkiem leniwe miasteczko, położone około 150 kilometrów na południowy zachód od stolicy Tajlandii. Przyjechałem tutaj wczoraj w środku dnia, podczas największego upału. Po rozmowie z właścicielką jednego z guesthousów, dostałem kawałek miejsca w ogrodzie na rozbicie namiotu oraz dostęp do wszystkiego co potrzebne za bardzo małe pieniądze. Leniwa atmosfera też mi się udzieliła, więc postanowiłem tu zostać o noc dłużej.
Jest to jedna z najstarszych osad w Tajlandii. Pełno tu świątyń, pagód, świętych posągów i jaskiń. Przez miasteczko przepływa rzeka ciemnozielonego koloru. Przecina ją kilka mostów. Raczej niedużo tu turystów, spotkałem maksymalnie pięciu do tej pory. Szczególnie ciekawa historia wiąże sie z dwoma francuzkami, ale o tym zaraz napiszę. Tak więc miejscowi ludzie nieprzyzwyczajeni do obcokrajowców, dużo się uśmiechają i pozytywnie reagują na mój widok. To mnie bardzo urzeka w Tajlandii - wszędzie obecny uśmiech. Wystarczy krótki kontakt wzrokowy, by po chwili na twarzy pojawił się uśmiech, a może nawet poleciał jakiś żart. Na każdym rogu stoją stragany z przekąskami, a na największym markecie można kupić dosłownie wszystko. Tropikalne owoce, warzywa, ryby, mięso, kurze łapki, sosy, zimne napoje, czego tylko dusza zapragnie. Polubiłem te stragany z przekąskami, w których się stołuję. Można mięzy innymi dostać grillowanego kurczaka w sosie, ryż (tzw. Sticky rice to tajlandzka odmiana sklejonego ryżu), kiełbaski, pieczone ziemniaki, banany, owoce, słodkie naleśniki z różnym nadzieniem, nudle, pieczone bambusy wypełnione słodkim ryżem i tak można wymieniać w nieskończoność. A wszystko w nieprawdopodobnie niskiej cenie. Wystarczy kilka złotych by najeść się do syta, zjeść deser i napić mrożonej kawy. Tu mi się nawet nie opłaca przygotowywać jedzenia samemu, bo wychodzi drożej. Oczywiście jadąc w turystyczne miejsca za to samo zapłacimy trzy-cztery razy więcej. Z samego rana, po spacerze przez market zaopatrzyłem się w kilka przysmaków do zjedzenia. Usiadłem więc nad rzeką by je zjeść. Po niedługiej chwili spostrzegłem, że coś się porusza przy drugim brzegu. Po bliższym przyjrzeniu się stwierdziłem, że to około dwu metrowy aligator! Tym bardziej dzień zapowiadał się ciekawie. Po obfitym śniadaniu udałem się w stronę wzgórza, na któym stoją świątynie. Na ścierzce do głównego wejścia tłoczyły się niezliczone, tłuste, spasione przez odwiedzających małpy. Tu właśnie spotkałem wspomniane francuzki. Właśnie schodziły ze wzgórza i mijając mnie doradziły mi, jak najlepiej się tam dostać. Chwilę po tym jak się minęliśmy usłyszałem pisk jednej z dziewczyn. Odwróciłem się w ich stronę i zobaczyłem jak jedna z małp ucieka z torbą jednej z nich. Po drodze zaczęły wypadać z niej różne rzeczy, a okoliczne małpy zbierały je po kolei. Udało nam się przechwycić portfel, jednak jedna z małp wlazła na drzewo trzymając torbę w zębach. W środku był paszport i kamera nieszczęśniczki. Chwyciłem za bambusowy kij i rozgoniłem małpy. Dziewczyny się ich panicznie bały. No a co jeszcze było w torebce można było zobaczyć u pozostałych małp. Siedziały na gałęziach, gryząc tampony i próbując dobrać się do perfumów i tabletek. Muszę przyznać, że to był komiczny widok, ale próbowałem zachować powagę przy dziewczynach. Po tym jak główny złodziejaszek stwierdził, że ani paszport ani kamera nie są niczym interesującym, wyrzucił je na ziemię. Udało się je odzyskać, jednak dziewczyny ciągle były przestraszone i jak najszybciej poszły w kierunku wyjścia. W tym samym miejscu, schodząc ze wzgórza o mało nie zostałem zaatakowany przez bandę bezdomnych psów, jednak na szczęście udało się wycofać bez szwanku...
Według mnie znajduję się teraz w doskonałym miejscu na chwilę odpoczynku. I mimo że nie jest to za duże miasto, to i tak co chwile mnie zaskakuje. Sielankowa atmosfera dobrze na mnie wpływa przed zbliżającą się wizytą w stolicy.

piątek, 21 lutego 2014

Autostop na pace

Po orzeźwiającym porannym prysznicu wykwaterowałem się z guesthousu i zarzuciwszy plecak na ramiona udałem się w kieunku promu. Po drodze zahaczyłem o ulubioną indyjską, uliczną knajpkę, gdzie zamówiłem roti canai (najbliżej temu do naleśnika) z sosem curry oraz herbatę z bąbelkami. No właśnie ta herbata to jest swego rodzaju sztuka. Herbata z mlekiem jest przelewana kilkukrotnie z jednego do drugiego naczynia, z pewnej wysokości. Po kilku takich cyrkowych sztuczkach pojawiają się na wierzchu okazała pianka. Taka herbatę piją w Malezji dosłownie wszędzie. Po obfitym śniadaniu złapałem prom z Penang do Butterworth. Stamtąd dalej pojechałem lokalnym busem by wysiąść niedaleko bramek na autostradzie. Było upalnie i tuż za bramkami schowałem się w cieniu drzewa przy poboczu. Przygotowałem tabliczkę z wielkimi literami 'THAI' i niedługo czekałem zanim zatrzymał się kierowca dużej Toyoty. Zgodził się mnie zabrać do granicy. Kierowca - Mr Bin dobrze znał tą trasę i nie zdejmował nogi z gazu. Praktycznie cały czas pędziliśmy na zamkniętym liczniku (a kończył się na 180 km/h). Jeszcze przed samą granicą zostałem zaproszony na chiński lunch po którym się rozstaliśmy. Teraz zaczynała się zabawa podobna do tej podczas sesji, tylko zamiast wpisów do indeksu zbierałem pieczątki do paszportu. Wpierw wyjazdowy stempel z Malezji, potem butowanie przez ziemię niczyją, by odebrać wjazdowy stempel do Tajlandii. Zupełnie jak na uczelni, trochę kolejek, łażenia, trochę biurokracji :). No ale po tym wszstkim witamy w Tajlandii! Wielu spotkanych po drodze przepowiadało mi, że zostanę tu chwilę dłużej. Zobaczymy jak wyjdzie :). Jako, że nie miałem żadnych pieniędzy, postanowiłem wypłacić kilka groszy z bankomatu. No i zonk! Pierwszy, drugi... Dziesiąty bankomat i wciąż to samo. Wszystkie banki wołają o sporą prowizję. Po sprawdzeniu informacji w internecie, okazało się że jeden z banków nie bierze prowizji. Postanowiłem podjechać do bankomatu oddalonego o jakieś 100 km. Na szczęście po drodze do kolejnego celu. Po niedługim czasie zatrzymał się pickup. Dostałem zaproszenie na pakę i bez chwili namysłu skorzystałem z oferty :). Ahh! To dopiero jest autostop! Kierowca prowadził podobnie do Mr Bina i chyba też zamykał licznik. Ciąg powietrza był tak duży, że nie mogłem otworzyć oczu w kierunku jazdy. Usiadłem na plecaku i tak jechaliśmy wspólnie z bambusową drabiną i zwiniętymi kablami :). Kierowca dowiózł mnie do samego bankomatu, lecz i tutaj okazało się że jest prowizja. No to trudno, za coś muszę żyć. Po chwili przerwy zacząłem dalej łapać stopa. Przed zmrokiem udało mi się przejechać do Trang, jadąc wpierw z rodzinką, potem ciężarówką w pięć osób, a na koniec pickupem, ale już w środku. Ostatni kierowca był sympatyczny i na kolanach miał małego słodkiego szczeniaka, który łasił się też do mnie. W miejscu, w którym mnie wysadził, odbywał się akurat nocny targ. Na takim targu można kupić wszystko od przekąsek, herbaty po duperele i ciuchy. Miałem jeszcze porcję ryżu z jajkiem i ostrym sosem, którą zjadłem na kolację. Będąc późnym wieczorem w środku miasta nie miałem zbyt dużego pola manewru, więc zacząłem butować w kierunku drogi na Krabi. Zrobiłem sobie krótką przerwę na moje nowe ulubione mleczko sojowe, a potem dalej szedłem na wylotówkę. Po drodze zobaczyłem chińską świątynię z posągami buddy, sporym ogrodym i kilkoma mniej zrozumiałymi budynkami. Nie zastałem nikogo, chociaż długo szukałem. Postanowiłem zaryzykować i rozbiłem swój namiot na uboczu. Wtedy zobaczyłem, że ktoś się kręci w środku. Podszedłem bliżej, a starszy facet widząc mnie, zaczął krzyczeć, machać rękami i wszystkimi sposobami usiłował powiedzieć 'Won!!!'. Trochę się przeraziłem, że wszystko muszę składać, ale na szczęście pojawił się drugi mężczyzna. Upewnił się, że śpię sam w namiocie i pozwolił mi bez problemu zostać. Pokazał mi też gdzie jest prysznic i przyniósł butelkę zimnej wody. Położyłem się spać z myślą, że muszę wstać z samego rana by nie robić zamętu. O dziwo pierwsze autostopowe wrażenie w Tajlandii wypadło poztywnie. Ludzie też byli pomocni i uśmiechnięci. Znakomity prolog do podróży po kolejnym kraju.

czwartek, 13 lutego 2014

Całkiem leniwe przemyślenia

Leniwe dni. Ponad trzydzieści stopni na zewnątrz. Dużo wolnego czasu. Wiza do Tajlandii czeka na wjazdowa pieczątkę jak na wyrok. Może jutro, może pojutrze się ruszę. Wszędzie do okoła spotykam białych ludzi. Te same miejsca cały czas odwiedzane przez kolejnych ludzi. Backpackersi, turyści, podróżnicy, jak zwał tak zwał, wędrują między jedną a drugą turystyczną oazą. Penang, Kuala Lumpur, Kolkata, Hampi, Goa, Bangkok, Koh Phi Phi, te i inne destynacje ciągle wiszą w powietrzu. Jeśli dobrze się postarać, można się po prostu przemieszczać z jednego w inne miejsce, mając przy tym minimalny kontakt z miejscową ludnością, kulturą i zwyczajami. Można skupić się na spotykaniu nowych ludzi z całego świata i na dobrym spędzeniu czasu. Co kto woli. Każda forma w jakimś stopniu wzbogaca człowieka. Autostop i couchsurfing jest całkiem dobrą formą, by zapoznać się nieco bardziej z lokalnymi, jednak są oczywiście lepsze formy. Na pewno chciałbym spróbować dłuższej podróży rowerem. Jeśli nie teraz, to kolejnym razem.
Nieco przeraża mnie Tajlandia i świadomość, że gdzie się nie ruszę spotkam kolejnych, takich samych ludzi. Nawet podczas podróży można dostrzec pewne schematy. Rozmawiasz z ludźmi, pytasz gdzie warto pojechać, sprawdzasz informacje w przewodniku i tak jak poprzednicy jedziesz w to 'pewne' miejsce. Z tym że na ten sam pomysł jednocześnie wpada setki osób. Miejscowym już nie towarzyszy wielkie zdziwienie widząc nowego przybysza, widzieli już ich tysiące przedtem.
Jest jednak jeden ważny aspekt, mianowicie każdy z nas ma swoją perspektywę na to co widzi. Robiąc to samo, widząc to samo i doświadczając tego samo, każdy wyciąga swoje własne wnioski. To czyni wszystkie te podróże oryginalnymi i cennymi. Wszystkie te przeżycia są nasze i tylko nasze, i wpływają na nas w mniejszym lub większym stopniu.

piątek, 7 lutego 2014

Znowu na trasie!

Zrobiło się zbyt gorąco by dłużej spać. Leniwie zacząłem się ogarniać, a kiedy przyszedł Farid - mój host z cs, pojechaliśmy wspólnie zjeść śniadanie. Tak jak każde poprzednie malezyjskie jedzenie, tak i te było po prostu wyśmienite. Lokalna wersja naleśnika wypełnionego dżemem kokosowym to po prostu przyjemność dla podniebienia. Po śniadaniu pojechaliśmy w kierunku wylotówki z Kuala Lumpur, po drodze odwiedzając kilka miejsc. Największe wrażenie zrobił na mnie królewski pałac. Nowy, ogromny, pozłacany, strzeżony przez konną straż pałac przypominał o nowoczesności i potencjale Malezji. W końcu dojechaliśmy na stację benzynową, gdzie po kilku próbach znalazłem kierowcę jadącego w kierunku mojego kolejnego celu - Cameron Highlands.

Pożegnałem się z Faridem, a nowego kierowcę przywitałem różą (od Farida), tak że od razu atmosfera się rozluźniła. Nowy kompan okazał sie miłośnikiem rocka, grał w swojej kapeli, pracował w malezyjskiej flocie powietrznej, a w wolnym czasie zajmował się swoją farmą. Podczas drogi całkiem interesująco się rozmawiało. Niestety trafiliśmy na korek na autostradzie i zaczęliśmy się poruszać dużo wolniej. Zbliżał się akurat długi weekend, więc wszyscy uciekali jak najdalej ze stolicy. Wszystko było by w najlepszym porządku, gdyby nie fakt, że w radiu zaczął lecieć crazy frog. Jeden kawałek... Drugi... Trzeci... Dziesiąty... Kierowca okazał się być także fanem wszelkich crazy frogowych remiksów. Tak więc brnęliśmy przez korek umilając sobie czas odgłosami typu 'bim bim', 'pam pam' i innymi bliżej niezidentyfikowanymi artykulacjami szalonej żaby. Udało nam się w końcu dojechać do bramek w kierunku Cameron Highlands, gdzie się rozstaliśmy. Nie minęła nawet minuta i już zatrzymał się kolejny samochód. Po szybkim przedstawieniu się i wytłumaczeniu co tu robię kierowca zgodził się mnie zabrać. Tutejsi ludzie nie mają pojęcia czym jest autostop i zatrzymują się raczej po to by pomóc. Drugi kierowca, Henry był z pochodzenia Chińczykiem i właśnie wracał do rodzinnego domu na obchody Chińskiego Nowego Roku. Malezja to kulturowo oraz etnicznie zróżnicowany kraj.  Około połowę społeczeństwa stanowią Malajowie, jedną czwartą Chińczycy, zaś resztę Hindusi, lokalne plemiona oraz inne nacje. Czas szybko nam mijał na interesującej rozmowie. Po drodze odwiedziliśmy jedną z licznych plantacji herbaty i zrobiliśmy sobie przerwę na czaj. Cała dolina była pokryta zielonymi herbacianymi krzewami, co wyglądało fanstastycznie. Po tym jak powiedziałem Henremu, że mam zamiar nocować w namiocie, ten zaprosił mnie do siebie, by świętować nadejście nowego roku wspólnie z nim i jego rodziną. Po upewnieniu się, że to szczera, a nie grzecznościowa oferta, oczywiście że się zgodziłem. Taka mała niespodzianka od losu :)! Zanim dotarliśmy do jego domu, zrobiło się już ciemno. W środku zastaliśmy liczną rodzinę oraz suto zastawiony stół. Zostałem serdecznie przywitany i zaproszony do zajęcia miejsca przy stole. Po niedługim czasie zaczęliśmy kolację, podczas której Henry cały czas dbał by mi niczego nie brakowało i dokładał mi co raz to nowsze rarytasy. Pieczone mięso, żeberka, kurczak w sosie, wyśmienita ryba, grzyby, warzywa, ryż i kilka nieznanych mi wcześniej potraw lądowały po koleji w mojej miseczce. Poza mną i dwójką dzieci, wszyscy używali pałeczek do jedzenia. Po kolejnej już dokładce byłem tak objedzony, że grzecznie podziękowałem za wspólny posiłek. Po kolacji zaczęliśmy rozmawiać i miałem wrażenie, że rodzina odebrała mnie pozytywnie. Jako zakwaterowanie dostałem jeden z domów, w którym od jakiegoś czasu nikt nie mieszkał. Po krótkim odpoczynku i prysznicu, Henry zabrał mnie do jednej z restauracji, gdzie spotkaliśmy się z jego znajomymi. Na środku stołu wylądowała kolorowa potrawa. Ken, jeden ze znajomych wziął sie za jej doprawianie, używając sosów, oleju oraz surowego łososia. Po chwili wszyscy wspólnie, używając pałeczek, mieszaliśmy to kolorowe dziwadło wypowiadając przy tym życzenia na nadchodzący rok. Na niebie co chwile pojawiały się fajerwerki oraz lampiony, i mimo że była to mała miejscowość, świętowano hucznie. Rozstaliśmy się po północy, jednocześnie umawiając się na kolejny poranek.

Kolejnego poranka udaliśmy się do miejscowej hali sportowej, gdzie miejscowa mniejszość celebrowała nadejście Nowego Roku. Niebo było błękitne, bez żadnej chmury, a temperatura zbliżona do 20 stopni. Po prostu idealnie. Napotkanych ludzi witaliśmy zdaniem Gong Xi Fa Cai, czyli noworocznymi życzeniami. Przed halą odbywał się taniec lwów. Dzieci przebrane za czerwonego oraz czarnego lwa wywijały w rytm muzyki. Większość ludzi była ubrana na czerwono. Kolor ten wróży nadchodząe bogactwo. Chińskim zwyczajem jest obdarowywanie kawalerów czerwonymi kopertami z 'kieszonkowym' przez zamężnych krewnych. Jako, że byłem z Henrym, dostałem też kilka takich kopert i uzbierałem całkiem pokaźne kieszonkowe :). Po skończonym tańcu, odpalono dwa długie łańcuchy głośnych petard wprawiających w iście świąteczny nastrój. To był tylko początek, a miałem zostać tutaj chwilę dłużej. Zapowiadało się ciekawie.

Przez te kilka dni, kiedy gościłem u Henrego, zdążyłem nieco poznać chińskie zwyczaje. Większość czasu spędzaliśmy na zwiedzaniu okolicy, odwiedzaniu znajomych oraz próbowaniu wyśmienitego jedzenia. Odwiedziliśmy inne lokalne plantacje herbaty, truskawek, oraz co mi najbardziej przypadło do gustu, chińską świątynię. Przez ten czas, Henry dbał by mi niczego nie brakowało i ani razu nie pozwolił mi za siebie zapłacić. Rozstaliśmy się, gdy Henry musiał wracać do Kuala Lumpur. Po drodze podrzucił mnie na kemping i po kilku wspólnych fotkach pożegnaliśmy się. Dzień zleciał mi na poznawaniu okolicy i krótkim spacerze po dżungli. Wieczorem wróciłem na kemping, gdzie spotkałem Ja - przewodnika  w wyprawach po dżungli. Zaprosił mnie do dołączenia do jego grupy na dwudniowy wypad do dżungli. I znowu się zgodziłem, ale to już inna historia...

niedziela, 26 stycznia 2014

Kilka słów o podróżowaniu

W wielu głowach tkwią głęboko zakorzenione mity o podróżowaniu.  Przed, a także w trakcie swojej włóczęgi spotykałem się z wieloma dziwnymi opiniami powtarzanymi przez ludzi, którzy tak na prawdę nigdy nie odważyli się zrobić tego pierwszego kroku. Po co sobie komplikować tak prostą sprawę. Przechodząc do rzeczy, na pierwszy strzał wystawiam wymówki, czyli w jaki sposób wmawiamy sobie że to nie dla nas. Dla przykładu wezmę pod lupę kilka z nich.

"Nie mam pieniędzy"
Słyszałem to od wielu ludzi, zaczynając od młodych, a kończąc na starych dziadkach. Utarło się, że jak ktoś pozwala sobie na podróżowanie, to musi być przy kasie. Bzdura! Nikt ci nie każe spać w pięciogwiazdkowych hotelach, jeździć taksówkami (chociaż i to jest w niektórych miejscach zaskukująco tanie), i jeść w ekskluzywnych restauracjach. To co składa się na budżet podróży to: transport, nocleg, wyżywienie oraz bonusy typu wiza czy imprezy. Tak więc jadąc autostopem, śpiąc w namiocie, u znajomych, przez couchsurfing lub w tanich noclegowniach pozostają nam tylko wydatki na jedzenie. To oznacza że w niskobudżetowej podróży wydajesz TYLE SAMO CO W DOMU, nieco mniej lub więcej w zależności od kraju. Tak więc, jeśli znasz pewne mechanizmy to twój budżet rośnie razem z apetytem. Są też sposoby na jedzenie za darmo i Ci bardziej hardcorowi z nich korzystają.
Po przedstawieniu swojego planu podróżowania przez długi czas i wiele krajów, niektórzy ludzie odruchowo wykrzykują "ale musisz być bogaty!" Albo "Musisz mieć bogatych rodziców!" Oczywiście, że jestem bogaty, w umiejętność przystosowania się. Nie narzekam, że czasem nie wezmę prysznica (lub umyje się w wiadrze zimnej wody), będę spał twardo czy w namiocie, jechał stopem, często czekając przy drodze jak palant, czy nie zjem ciepłej kolacji przed snem. O sposobach na zdobycie funduszy na wyprawę chyba nie muszę wspominać. Granice są otwarte, a możliwości zarobienia kilku groszy większe niż przedtem.

"Nie mam czasu"
To też jedna z najsilniejszych wymówek. Poznałem osoby, które ciągle planują swoją wyprawę, ale nigdy nie dochodzi ona do skutku. "W maju/po zimie/jak zarobie/jak skończe szkołe/prace/sezon ulubionego serialu... Itp ,itd." Wymówek jest masa i nie zdołam ich tu wymienić, chodzi tylko o to że ci spotkani ludzie, kiedy tylko skończy się jedna z tych wymówek, kiedy już nadejdzie maj, kiedy już zarobią pieniądze, skończą szkolę, automatycznie znajdą nową wymówkę, a po niej następną... i tak w kółko... Więc trzeba choć raz wypaść z tego błędnego koła, by dostrzec jego istnienie. Czas tak na prawdę zawsze się znajdzie jeśli tego chcemy. I to dotyczy też innych płaszczyzn naszego życia.

"To jest niebezpieczne"
Na pewno niskobudżetowa podróż nie należy do najbezpieczniejszych, ale tak jak jak w kartach, tylko coś ryzykując możesz zyskać więcej. Autostop nie należy do najbezpieczniejszych środków transportu, ze względu na to, że nigdy nie wiemy kim będzie nasz kolejny kierowca. Ale bez przesady, przecież nikt nie przyłoży ci noża do krtani. Tak samo na ulicy, nikt cię przecież nie zabije. Bezpieczeństwo to w dużej mierze kwestia szczęścia (lub nieszczęścia) i zawsze możesz znaleźć się w niewłaściwym miejscu o niewłaściwym czasie i masz na to taką samą szansę w swoim mieście, w Polsce, w Burkina Faso czy na Kamczatce. Jeśli nie szukasz kłopotów, to większość z nich cię omija szerokim łukiem.

"Potrzebuję kompana/kompanki"
Jesteś wolny! Czy to już samo w sobie nie brzmi pięknie? Nie zależny od nikogo, nikt nie narzuca Ci swojej woli i swoich planów. Podróż w pojedynkę, to tak na prawdę najlepsza szansa na poznanie samego siebie. Zaczynasz dostrzegać jaki jesteś, jak postrzegasz świat, na ile jesteś sobie w stanie radzić na codzień, i w tych bardziej ekstremalnych sytuacjach. Wszystko jest zależne od ciebie. Nie mając przy sobie nikogo znajomego, widzisz w nowo poznanych ludziach swoje prawdziwe odbicie. Samotna wyprawa to też umiejętność przebywania z samym sobą i przede wszystkim podróż w głąb siebie. Tak więc jeśli nie jesteś w stanie przebywać sam ze sobą i nie masz odwagi odkrywać świata na własną rękę, to czy tak na prawdę będziesz miał kiedykolwiek szanse by poznać samego siebie?

"Nie mogę porzucić swojego życia"
Oczywiście nie mówie tu o paleniu za sobą wszystkich mostów i uciekaniu od rzeczywistości. Wiadomo, że im więcej cię trzyma w jednym miejscu, tym trudniej. Wiele ze spotkanych ludzi na trasie, po prostu w pewnym momencie życia powiedziało STOP i udało się w podróż. I wielu z nich mi wyznało, że nie byli zadowoleni z dotychczasowego życia i ta odskocznia pozwoliła im popatrzeć na wszystko z dystansu. Myślisz że w wieku dwudziestukilku lat dostałeś pracę życia, lub jeśli zrobisz przerwę w studiach to twoje życie legnie w gruzach, lub "powinieneś już spoważnieć", to ciekawe co pomyślisz za kilka lat, widząc jaką miałeś szanse i z niej nie skorzystałeś. Po rocznych studiach w Hiszpanii uświadomiłem sobie, że dużo więcej zyskałem niż mógłbym zyskać zostając w tym czasie w domu. Po powrocie zobaczyłem, że najważniejsze osoby i sprawy czekały na mnie, i nic przez ten czas się nie zmieniło.
Od małego wmawiane jest nam, że "powinniśmy" postępować w dany sposób, że tak jest najlepiej. I znaczna większość będzie wlokła się tym udeptanym, bezpiecznym i znanym szlakiem. Ale po chwili zastanowienia może pojawić się wątpliwość, że większość może nie mieć racji. Może czeka na ciebie nieznany szlak, pełen trawy po pachy i dzikich węży :). Jeśli już dojdziesz do tego, że masz tak niedaleko do swojego rozumu, zaczniesz wybierać to co najlepsze dla ciebie, a nie to co zrobiłaby większość. Przecież tylko Ty jesteś odpowiedzialny za to jak przeżyjesz swoje życie, nikt nie zrobi tego za ciebie.

Kolejne przykłady takich wymówek mógłbym mnożyć i mnożyć, ale to są te najczęściej spotykane. Czy każdy jest w stanie sobie pozwolić na krótszą lub dłuższą podróż? Oczywiście (z małymi wyjątkami udupionymi przez okrutny los). Całe przełamanie się przed wyprawą, (czy też w innych sferach życia) to walka z samym sobą, i to czy ją wygrasz i zrobisz pierwszy krok, zależy tylko od ciebie i tego jak wielkie masz jaja :) a jeśli Ci ich brak to niech dalej szczytem marzeń będzie dwutygodniowy wyjazd all inclusive do Turcji czy Egiptu, całodniowy melanż w kurorcie i wpierdalanie lokalnej wersji schabowego :)

piątek, 24 stycznia 2014

Ślub w hinduskim stylu

Nękany przez przeziębienie, ogromne zmęczenie po poprzedniej nieprzespanej nocy i do tego indyjski kałotok, wsiadłem nad ranem do spóźnionego pociągu z Agry do Kalkuty. Po krótkim rozeznaniu zająłem swoje wyrko, wciśnięte pośrodku, pomiędzy jednym łóżkiem wyżej i kolejnym niżej. Wyciągnąłem śpiwór, dopiłem gorący czaj z mlekiem, podłożyłem plecak pod głowę i szybko zaległem w sen. Przede mną jakieś trzydzieści godzin podróży, tak więc postanowiłem przez ten czas się podkurować. Większą część drogi spędziłem odpoczywając, popijając czaj i śpiąc. Nie trzeba było się ruszać z miejsca. Kolejowi handlarze krążyli z jednego końca pociągu na drugi, oferując swoje przekąski, dania, czipsy, herbatniki, gorącą kawę i herbatę. Czułem się coraz lepiej i lepiej i powoli zacząłem jeść normalne jedzenie. Podróż byłaby tak spokojna do końca, gdyby nie jeden ze współpasażerów... Miał na imię Surenden i jechał aż z Jaipuru do Kalkuty. Wyglądał nieco śmiesznie, cały czas nosząc swoją zimową czapkę i okulary. Podczas jazdy umilaliśmy sobie czas rozmawiając, jednak ze względu na jego skromny angielski za dużo nie porozmawialiśmy. Drugiego dnia z rana Surenden zaczął ze mną rozmowę, która skończyła się zaproszeniem na hinduski ślub w jego rodzinie! Miałem jeden dzień na podjęcie decyzji, ale już od razu wiedziałem że na pewno się zjawie. Chciałem go potrzymać w niepewności do końca i upewnić się, że to prawdziwe, a nie "grzecznościowe" zaproszenie.
Surenden wysiadł przed Kalkutą, a ja zostałem w pociągu do końcowej stacji. Wysiadając, od razu odniosłem pozytywne wrażenie. Od razu poczułem coś nowego w powietrzu! Mijając tłumy ludzi i tragarzy noszących walizki na głowie, zaszedłem do dworcowej restauracji. I znowu szok, jedzenie jeszcze tańsze niż do tej pory, a do tego non-veg menu :). Pierwszy dzień w Kalkucie spędziłem na poszukiwaniu właściwego, taniego noclegu, a potem na zwiedzaniu okolicy. Skończyło się na tym, że zostałem w pokoju, wyposażonym w jedno łóżko i wiatrak na suficie. Bez okien, bez przeciągu, zaduch że aż ciężko oddychać, ale za to dostęp do wi-fi :), jednym słowem zacna pieczara. Mimo wszystko, tu zaczęło mi się podobać, a ludzie wydawali się bardziej przyjaźni niż w innych wielkich miastach Indii. Kładąc się spać, myślałem o jutrzejszym ślubie...
Stawiłem się nań o wyznaczonej godzinie, trzymając w ręku kartkę z życzeniami i irańskimi pieniędzmi wewnątrz. Pięćdziesiąt tysięcy riali i jeden arabski dirham, na szczęście dla młodej pary. Po chwili spotkałem się z Surendenem, który krok po kroku tłumaczył mi co i jak. Zajrzeliśmy razem do kuchni, gdzie przy wielkich garach uwijało się jakieś dwadzieścia osób, potem do jednej sali, gdzie miał odbywać się sakrament i drugiej sali dla gości. Powoli schodzili się kolejni zaproszeni, którym byłem przedstawiany i których imion i spowinowaceń nie byłem w stanie zapamiętać. Jedna wielka rodzina :). Mężczyźni w koszulach, garniturach (jednak bez krawatów) lub w tradycyjnych indyjskich kurtach i pijamach. Kobiety ubrane w swoje najlepsze i kolorowe saree (długi kawał materiału robiący za suknie), ozdobione złotymi kolczykami i wisiorkami. Cała paleta kolorów i barw. W pewnym momencie usłyszeliśmy orkiestrę i przez bramę na białym koniu wjechał Pan Młody, a wszyscy zaczęli szalone tańce. Młodzi, starszy, kobiety, dzieci, wszyscy wywijali jak potrafili w rytm szybkiej muzyki. Rzucając pieniądze, strzelając konfetti i klaszcząc. Zostałem wciągnięty do tańca i szalałem razem z nimi. Po tym energetycznym wstępie Pan i Pani Młoda byli witani w progu sali przez całą swoją rodzinę. Dodam, że w Indiach wciąż większość małżeństw jest aranżowanych. To znaczy że przyszła para NIGDY przedtem się nie widziała, a o całym przedsięwzięciu decydują rodzice. Tak więc jest to dla nich na prawdę wielki dzień! Może kiedyś sie nawet pokochają, kto wie... :) Po jakimś czasie Młoda Para przeniosła się na scenę, gdzie stały dwa piękne trony. Goście kolejno robili sobie z nimi zdjęcia. Kto chciał, mógł w tym czasie częstować się smakołykami z suto zastawionego stołu. Ponad dwadzieścia różnych dań do wyboru! Oczywiście zaproszono mnie do degustacji, i szczególnej uwadze zasługują ślubne słodycze, po prostu pychota! Czułem się nieco specjalnie, ponieważ każdy chciał mnie poznać, i choć chwilę porozmawiać. Na prawdę już nie wiedziałem kto jest czyim bratem, wujkiem, ojcem czy kuzynem. W czasie, gdy odbywał się sakrament małżeństwa, najbliższa rodzina towarzyszyła Młodej parze, a reszta gości jadła i rozmawiała. Pan Młody składał siedem obietnic w obecności boga ognia. Pani Młoda składała jedną obietnicę. Ciężko było zrozumieć co się dzieje, ale wyglądało interesująco. Przez ten czas zdążyłem trochę poznać Surendena i w moich oczach wyrósł na prostego człowieka z wielkim sercem. Mimo że nie pochodzi ze zbyt wysoko postawionej rodziny, a sam jest bileterem na bramkach na autostradzie, to okazał się na tyle dobrym człowiekiem, że zaprosił mnie, nieznajomego na ślub. Do tego zapraszał mnie do siebie do Jaipuru, kiedy będę już żonaty :) Nie doczekałem końca całej ceremonii, i tak jak większość, wyszedłem w trakcie. Wylądowałem w żółtej taksówce-limuzynie i za równowartość pięciu złotych wróciłem do swojego nowego gusethousu, pozytywnie nastrojony po tych przeżyciach. Żeby było mało, w środku spotkałem Andreia z Rosji, który już od ponad dwóch lat jest w podróży. Wdaliśmy się w ciekawą dyskusję aż do samego rana. I znowu zaległem spać od razu po przyłożeniu głowy do poduszki...

niedziela, 12 stycznia 2014

Przełom

Czekałem na ten moment bardzo długo. Przeczuwałem, że ta chwila nadejdzie, że nastąpi jakiś przełom. Tylko nie wiedziałem kiedy.  I oto dzisiaj, zupełnie niespodziewanie, będąc w drodze z Delhi do Jaipuru, uświadomiłem sobie ten mały szczegół. W jednej chwili zrozumiałem, że po prostu moje myślenie nie pasowało do Indii. Wszystko w mgnieniu oka uległo zmianie. Przestałem patrzyć tak jak patrzyłem do tej pory, i zacząłem odkrywać wszystko od nowa. Od dawna słysząc samą nazwę Indie, miałem w głowie wyobrażenie czegoś tajemniczego i magicznego, tyle że nie do końca to tutaj czułem. Dzisiaj wszystko się zmieniło. Potrzebowałem na to około dwóch tygodni... Uświadomiłem sobie jedną, bardzo ważną rzecz. Do tej pory widziałem wszystko ogólnie, cały ten pokręcony indyjski świat. Nie mogłem tego pojąć. Dzisiaj, patrząc przez szybę na znikającą drogę, zacząłem dostrzegać w końcu szczegóły. I to dla mnie było kluczowe. W jednym momencie przestawiłem swoje myślenie z ogólnego na szczegółowe. Zacząłem się zachwycać kolorami i wzorami zdobiącymi mijające nas ciężarówki. Przestałem widzieć je jako rozklekotane potwory, w których kierowca trzyma cały czas rękę na klaksonie. Zacząłem dostrzegać kolorowe stroje kobiet, które bardzo wyróżniają się z całego otoczenia. Widząc krowe, wielbłąda, czy nawet słonia na drodze, na mojej twarzy pojawiał się uśmiech. W końcu dotarło do mnie, że warto tutaj skupiać się na takich szczegółach. Dopiero teraz czuję, że otworzyłem się na Indie, i że dopiero teraz zacznę widzieć je na prawdę. Teraz doszło też do mnie, to co słyszałem przedtem: 'Miesiąc w Indiach to to tak jak minuta w Europie'. Tak więc od teraz zaczynam się delektować pozostałym mi tu czasem i muszę przyznać, że nie za dużo go zostało.

piątek, 10 stycznia 2014

Życie jest takie proste

Te kilka chwil w otoczeniu gór, w sielankowej atmosferze wychodzą mi na dobre. Chociaż na chwilę mogę odpocząć od podróżowania. Jak to?? No tak, nawet od podróżowania czasem dobrze jest zrobić przerwę :). Powoli przyzwyczajam się do Indii i doładowuję swoje baterie przed ponownym rzuceniem się w ten chaos.
Ta farma jest na prawdę magiczna. Zero hałasu, korków, całego syfu, sto procent natury i jej piękna. Codziennie z rana pracuję tutaj dwie godziny pomagając w ogrodzie. Kolega, któremu pomagam gotuje codziennie niesamowite indyjskie dania, które podbiły moje podniebienie. Lubię tutejsze wschody i zachody słońca, stada kolorowych papug przelatujących nad drzewami, spokojny strumyk płynący za domem, ale przede wszystkim tutejszych ludzi, których twarze wyrażają wielkie zdziwienie. Dla niektórych z nich jestem pierwszym 'białym', którego widzą w swoim życiu. Wymieniamy się spojrzeniami, czasem kiwamy sobie głową na powitanie, czasem wynika z tego kilkuzdaniowa rozmowa.
Będąc tutaj, życie wydaje się takie proste. Czuję satysfakcję, widząc owoce swojej porannej pracy. Pieniądze nie mają tu wielkiego znaczenia, bo co można kupić, jeśli wszystko zapewnia matka natura? Ok, jest jedna taka rzecz. I to coś chcę jutro znaleźć. O co chodzi? Oczywiście, że... Piwo... Którego nie miałem okazji wypić od jakichś dwóch miesięcy. Cały plan na jutro. Ot, takie proste jest życie tutaj...

sobota, 4 stycznia 2014

Raczkowanie w Indiach

Wysiadając na stacji metra w Delhi, pierwsze co poczułem po zrobieniu kilku kroków, pierwsze co uderzyło w moje zmysły to był zapach. I nie była to jakaś oryginalna woń o której można pisać wiersze, ale po prostu smród moczu, odchodów i rozkładu. Jeszcze nie wiedziałem co mnie spotka w tych najbliższych chwilach, że będę robiony przez miejscowych w konia przez kilka godzin, że zobacze tak skrajne widoki. Te kilka rzeczy, które rzuciły mi się w oczy były wcześniej nie do pomyślenia. Podczas tych pierwszych dni ciągle byłem pod wpływem tak mieszanych emocji. Z jednej strony tłumy ludzi żyjących wszędzie, gdzie to możliwe, śpiących bezpośrednio na chodniku. Bose dzieci, których włosy dawno nie widziały wody. Psy, krowy, świnie, małpy chodzące po ulicy, żrące pozostawione resztki, tarzające się w śmieciach. Budynki wyglądające jak za chwile miałyby się rozpaść. Ludzie charkający i plujący na ulicę. Żebracy wyciągający ręce po drobne, a czasem pokazujący swoje kikuty. Hałas na ulicy przez całą dobę. Kierowcy praktycznie cały czas trzymający rękę na klaksonie. Tego nie da się nawet opisać. Spacerując po targu, byłem świadkiem tego, jak jeden z burków podszedł do worka pełnego orzechów, podniósł tylną łapę i bezczelnie zaczął szczać na worek. Sprzedawca nawet nie zareagował. Innym razem wychodziłem z metra. Przed schodami siedziała żebrająca dziewczyna w długiej sukni. W pewnej chwili podniosła się, zrobiła kilka kroków i kucnęła szczając na chodnik... Po dwóch dniach spędzonych w stolicy,udałem się do miejscowości, jakieś 200 km na północ. Podróż autobusem trwała nieco ponad 6 godzin. Nie da się tutaj podróżować szybciej po drodze. Tłumy ludzi, różnorakich pojazdów, zwierząt i rowerzystów po prostu płynących bez ustanku w swoich kierunkach. A ja siedząc przy kierowcy przez całą drogę próbowałem znaleźć chociaż 10 sekund bez dźwięku klaksonu... Po jakimś czasie tak do niego przywykłem, że zasnąłem.
Z drugiej strony jest coś co przyciąga i jest w tym całym bałaganie harmonią i pięknem. Przechodząc przy każdym stoisku lub sklepie czuje się woń drzewa sandałowego, przyciągające zapachy straganów z jedzeniem. Czego nie spróbowałem, było tutaj po prostu pyszne. Dobrze doprawione i ostre. Ostre w sam raz, ani za dużo, ani za mało. Spacerując, widzi się mnogość barw, intensywne kolory ubioru, biżuterii oraz oryginalne barwy niezliczonych świątyń. Dźwięk dzwonu, wywołany przez ludzi odprawiających poranną modlitwę w świątyni jest czymś magicznym w tym całym chaosie. W Haridwar patrzyłem na ludzi kąpiących się w szybkim nurcie Gangesu, a następnie składających prośby zapalając świeczkę otoczoną kwiatami, puszczaną na wodzie w unoszącym się liściu. Przenikają się tu wzajemnie dwa światy. Dla wszystkich wokół jest to tak naturalne... A ja czuję się jak na innej planecie...

Ps. Jeśli chodzi o czaj, to tutejsza wersja to herbata z mlekiem, doprawiona imbirem nadającym jej korzenny aromat.