sobota, 4 stycznia 2014

Raczkowanie w Indiach

Wysiadając na stacji metra w Delhi, pierwsze co poczułem po zrobieniu kilku kroków, pierwsze co uderzyło w moje zmysły to był zapach. I nie była to jakaś oryginalna woń o której można pisać wiersze, ale po prostu smród moczu, odchodów i rozkładu. Jeszcze nie wiedziałem co mnie spotka w tych najbliższych chwilach, że będę robiony przez miejscowych w konia przez kilka godzin, że zobacze tak skrajne widoki. Te kilka rzeczy, które rzuciły mi się w oczy były wcześniej nie do pomyślenia. Podczas tych pierwszych dni ciągle byłem pod wpływem tak mieszanych emocji. Z jednej strony tłumy ludzi żyjących wszędzie, gdzie to możliwe, śpiących bezpośrednio na chodniku. Bose dzieci, których włosy dawno nie widziały wody. Psy, krowy, świnie, małpy chodzące po ulicy, żrące pozostawione resztki, tarzające się w śmieciach. Budynki wyglądające jak za chwile miałyby się rozpaść. Ludzie charkający i plujący na ulicę. Żebracy wyciągający ręce po drobne, a czasem pokazujący swoje kikuty. Hałas na ulicy przez całą dobę. Kierowcy praktycznie cały czas trzymający rękę na klaksonie. Tego nie da się nawet opisać. Spacerując po targu, byłem świadkiem tego, jak jeden z burków podszedł do worka pełnego orzechów, podniósł tylną łapę i bezczelnie zaczął szczać na worek. Sprzedawca nawet nie zareagował. Innym razem wychodziłem z metra. Przed schodami siedziała żebrająca dziewczyna w długiej sukni. W pewnej chwili podniosła się, zrobiła kilka kroków i kucnęła szczając na chodnik... Po dwóch dniach spędzonych w stolicy,udałem się do miejscowości, jakieś 200 km na północ. Podróż autobusem trwała nieco ponad 6 godzin. Nie da się tutaj podróżować szybciej po drodze. Tłumy ludzi, różnorakich pojazdów, zwierząt i rowerzystów po prostu płynących bez ustanku w swoich kierunkach. A ja siedząc przy kierowcy przez całą drogę próbowałem znaleźć chociaż 10 sekund bez dźwięku klaksonu... Po jakimś czasie tak do niego przywykłem, że zasnąłem.
Z drugiej strony jest coś co przyciąga i jest w tym całym bałaganie harmonią i pięknem. Przechodząc przy każdym stoisku lub sklepie czuje się woń drzewa sandałowego, przyciągające zapachy straganów z jedzeniem. Czego nie spróbowałem, było tutaj po prostu pyszne. Dobrze doprawione i ostre. Ostre w sam raz, ani za dużo, ani za mało. Spacerując, widzi się mnogość barw, intensywne kolory ubioru, biżuterii oraz oryginalne barwy niezliczonych świątyń. Dźwięk dzwonu, wywołany przez ludzi odprawiających poranną modlitwę w świątyni jest czymś magicznym w tym całym chaosie. W Haridwar patrzyłem na ludzi kąpiących się w szybkim nurcie Gangesu, a następnie składających prośby zapalając świeczkę otoczoną kwiatami, puszczaną na wodzie w unoszącym się liściu. Przenikają się tu wzajemnie dwa światy. Dla wszystkich wokół jest to tak naturalne... A ja czuję się jak na innej planecie...

Ps. Jeśli chodzi o czaj, to tutejsza wersja to herbata z mlekiem, doprawiona imbirem nadającym jej korzenny aromat.

2 komentarze: