niedziela, 25 stycznia 2015
Dalsze losy bloga
środa, 1 października 2014
Powrót
Część z was może na pewno myli podróż z wypoczynkiem. Część długiej podróży może być wypoczynkiem, ale dla mnie miało to inny wymiar. Przez ten czas po prostu żyłem w podróży...
Dokładnie pamiętam tą chwilę, kiedy siostra odwoziła mnie na wylotówkę. Wytaszczyłem na pobocze swój wielki plecak i po pożegnaniu dosłownie od razu złapałem stopa. Jadę do Mongolii mówiłem... i bardzo w to wierzyłem. Co z tego że jeszcze nie wiedziałem jak i kiedy, ale ważne było że jadę :). Dzięki napotkanym osobom i doświadczeniom już szybko przekonałem się, że nie liczy się tak na prawdę cel, lecz podróż sama w sobie. To właśnie stało się dla mnie samą esencją podróży. Samą najgęstszą esencją...
Pięknie jest po prostu nie wiedzieć co się zdarzy jutro, niczego nie planować, niczego nie oczekiwać, a tym samym pozytywnie się zaskakiwać. Być tu i teraz i cieszyć się z tych małych rzeczy jak dziecko. Jaką miałem radochę kiedy w Bułgarii pewnego ładnego poranka, w wioseczce w której zatrzymał się czas, przywitano mnie kawałkiem ciasta i gorącą kawą... Albo kiedy znalazłem na jednym z targów w Indiach takiego malutkiego drewnianego słonika, który przejechał ze mną spory kawał drogi.
To co było najbardziej fascynujące to spotkanie się z osobami, kulturami i sytuacjami zupełnie różnymi ode mnie samego i od tego co znam. Czasem kilka dni w nowym miejscu wyglądało jak uczenie się życia od podstaw, od przedszkola. Nie mogłem czasem pojąć jak to wszystko tak długo działa i nie pierdolnie :) Gdy mój umysł zderzył się z codziennością Indii, poprosił mnie o przerwę bo takiego chaosu nie był w stanie ogarnąć :). A co bardziej interesujące wszystkie jednostki tego chaosu dobrze znały swoje miejsce i role i brały to wszystko za coś normalnego. Niektórzy mówią, że u nas życie jest szalone. W takim razie proponuję wyjazd w tamte strony. I to bez pójścia na łatwiznę. Bez biura podróży i wszystkiego załatwionego z góry. Tylko tak w ciemno. Adrenalina gwarantowana :) Na przykład wyobraźcie sobie ulicę po której śmigają trójkołowe riksze, ciężarówki, zaprzęgi wypchane po brzegi, ciągnięte przez bawoły, tuk-tuki, nowe samochody, ludzie niosący coś na głowie i jeszcze jakieś auta jadące pod prąd. A każdy z ręką wciśniętą w klakson, o ile takowy posiada. I nie widać by obowiązywały jakiekolwiek przepisy, i żeby była tam obecna policja. A jednak wszystko działa... i nie pierdolnie... :)
Często byłem sam na sam ze swoimi słabościami. To właśnie dzięki podróży udało się je przezwyciężyć. Czasem nie mogłem liczyć na nikogo, więc nauczyłem się liczyć na siebie. (i to w większym stopniu niż wcześniej) Przypomina mi się, kiedy obudziłem się rano na szczycie jednej z gór. Czułem się bardzo słaby, jak jakiś manekin i do tego musiałem się czymś przytruć. Nie mogłem więc nic jeść i skończyła mi się woda. Jedyną opcją było zejście w dół, więc zacząłem się składać. Nie wiem jak to możliwe ale samo pakowanie plecaka i składanie namiotu było nadzwyczaj ciężkie i zajęło mi chyba z 4 razy dłużej niż normalnie. Nie było nikogo. Schodziłem dosłownie krok po kroku, nie czując w sobie siły. Na szczęście po kilku godzinach doczłapałem się do miejsca gdzie znajdowała się cywilizacja (no w jurtach, ale cywilizacja :)) i jakoś dojechałem do większego miasta. To mi też dało do zrozumienia, że nie jestem jakimś T 55 czy innym czołgiem i mam swoje limity :)
Z drugiej jednak strony nauczyłem się dążyć do celu taranem. Nie zliczę ile razy napotkani ludzie wróżyli mi niepowodzenie, albo stwierdzali że jest to niemożliwe. Niektórzy pukali się w czoło, inni nie mogli sobie wyobrazić europejczyka bez kasy na transport. Mimo wszystko puszczałem to mimo ucha, jako że słuchanie narzekania nie należy do moich upodobań. Spotkałem też wiele osób, które szczerze mnie dopingowały i motywowały i wzajemnie, to co robiłem motywowało je także.
Podróż traktowałem także jako drogę do samorozwoju. To właśnie ona nauczyła mnie determinacji, radzenia sobie w każdej sytuacji, tego jak postępować z ludźmi, jak brać ale także w jaki sposób to oddać, tego czym jest dobroć w czystej postaci, jak ważne jest dzielenie się z innymi, w szczególności jedzeniem, ale też swoją energią, nauczyła mnie ile może zdziałać zwykły uśmiech i wielu innych rzeczy których nie jestem teraz w stanie wymienić. Myślę, że to jest ten piękny aspekt życia, że cały czas możemy się rozwijać, cały czas uczyć się czegoś nowego i czymś dziwić. W przeciwnym razie byłoby na tej planecie straszliwie nudno.
Teraz będąc w DOMU doceniam jego znaczenie. Specjalnie napisałem jego nazwę z dużej litery, bo na chwile obecną jest dla mnie jak jakaś świętość :). Wyszło trochę filozoficznie, ale jeśli dobrnęliście do końca to chciałbym jeszcze wam wszystkim podziękować za czytanie moich wypocin i dopingowanie w podróży :). Tym samym namawiam wszystkich do indywidualnych podróży i pozdrawiam gorąco z DOMU :)
środa, 20 sierpnia 2014
Dziki dziki wschod...
Tak więc po tych kilku dniach w końcu dojechałem do celu. Zatrzymałem się u lokalnych, których poznałem dzięki couchsurfingowi. Wszystko o czym myślałem to tylko prysznic. Pomimo, że w łazience nie było światła a woda chyba leciała prosto z morza, po prysznicu poczułem się jak nowonarodzony. Zostałem w tym miejscu kilka dni oczekując na wizę i prom na drugi brzeg morza. W tym czasie poznałem jednego Amerykanina oraz Anglika, którzy przybyli tu w tym samym celu. No i wtedy zaczęła się dość nietypowa przygoda. W Kazachstanie obowiązuje bardzo 'przydatne' obcym obywatelom prawo. Mianowicie w ciągu pięciu dni od przekroczenia granicy należy zarejestrować się na posterunku policji. Sprawa jest prosta, jednak jeśli ktoś o tym nie wie, to potem jest niemały problem. Tak wiec Ci dwaj nowi znajomi nie mieli pojecia o tym bzdurnym przepisie. Jako ze mowilem co nieco po rosyjsku to wspolnie udalismy sie na posterunek migracyjnej policji, by sie zarejestrowac. Na miejscu powiedziano nam ze dzisiaj jest juz za pozno i za chwile zamykaja komisariat i powinnismy pokazac sie jutro z rana i wszystko szybko zalatwic. Bralem poprawke na to ze jest to Kazachstan i moze byc roznie... szczegolnie jesli chodzi o policje i biurokracje... Tak wiec kolejnego pieknego poranka stawilismy sie na komisariacie. Urzednik za okienkiem popatrzyl w paszporty, po czym wykonal telefon. Pewnie dzwonil do kogos, kto juz wczesniej spotkal sie z obcokrajowcami i wiedzial co robic w takiej dziurze jak Aktau. Po telefonie pan w okienku stwierdzil bysmy odwiedzili pokoj naczelnika. Przywitano nas nieco ponuro i naczelnik siedzacy za biurkiem widzac glupiego anglika i jeszcze glupszego amerykanina bawiacego sie iphonem i usmiechajacego sie do wszystkich zorientowal sie ze moze ich troche przytemperowac. Spytal mnie kim jestem, a gdy odpowiedzialem, ze tlumacze im co i jak bo by sie tutaj niczego nie dowiedzieli, poprosil mnie bym przedstawil dyplom tlumacza rosyjkiego. No to mnie po prostu zamurowalo. Powiedzial, ze za niedotrzymanie obowiazku rejestracji nalezy zaplacic mandat wynoszacy 100 dolarow. Wszystko bylo by w porzadku, jednak jako ze moi koledzy nie rozmawiaja po rosyjsku, potrzebny bedzie tlumacz z dyplomem oraz adwokat(!) by wszystko zalagodzic. Teraz przedstawie jak to wszystko zalatwilismy...
Zacznijmy od tego glupszego Amerykanina :)
Wiec jak to czlowiek myslacy ze w tym kraju prawo dziala poprawnie, za wszelka cene chcial zrobic wszystko jak nalezy. Po straconych kilku dniach, kiedy to ja za niego zalatwialem tlumacza i adwokata i jego chwiejnego zdania jak to nalezy zrobic w koncu udalo sie podpisac kontrakt z adwokatem. Amerykanin zadzwonil do konsulatu, by Ci tez troche przycisneli naczelnika i ustalilismy spotkanie na jeden z porankow. Cala trojka, czyli tlumacz, adwokat i kolega zza oceanu stawili sie na komendzie na umowiona godzine. I jak sie okazalo na komisariacie nie bylo praktycznie nikogo. Pusto i przeciag. No widocznie naczelnik ma czas i wystarczajaca wladze by tak sobie pogrywac. Po moich doswiadczeniach w Mongolii, wiedzialem ze tak to sie moze skonczyc. Przesunieto spotkanie na popoludnie i wtedy juz udalo sie zastac naczelnika na komendzie. Wszystko sie przedluzalo, a tlumacz byl oplacany od godziny. Udalo sie wszystko przetlumaczyc, zaplacic mandat no i w koncu zarejestrowac. Kieszen Amerykanina stala sie o wiele lzejsza. 100 $ mandat + 80$ adwokat + 80$ tlumacz = 260$, no za glupote i ignorancje sie placi.
Przejdzmy teraz do Anglika.
Ten czlowiek okazal sie wiekszym sprytem i odwaga. Uzywajac swoich kontaktow doszedl w koncu do osoby, ktora 'znala' naczelnika. Spotkalismy sie z owym typem, postawnym facetem w czarnych okularach. Sprawial wrazenie czlowieka, ktory zna sie na rzeczy wiec zaufalismy mu przekazujac mu paszport. Ten udal sie na komende i powiedzial, ze jutro z rana wszystko bedzie zalatwione. No nic, pozstawalo nam czekac, nie wiedzac czy Anglik wpakuje sie w wieksze bagno czy cos z tego bedzie. Kolega pewnie wyrywal sobie wlosy i zjadal paznokcie jeden z drugim czekajac na paszport. Spotkalismy sie z samego rana i czekalismy na telefon od 'ciemnego typa'. W koncu zadzwonil i spotkalismy sie niedaleko komendy. Wsiedlismy do jego fury, po czym ten przekazal nam gotowy paszport. Po chwili skwitowal ze tak sie zalatwia sprawy w Kazachstanie i do 'europejskiej' demokracji im jeszcze daleko.
Wszystko kosztowalo nas 50 $. (nawet nie musielismy placic mandatu)
Po tym wszystkim na prawde zaczalem wierzyc we wszystkich historie Kazachow, mowiacych ze w tym kraju wszystko jest dostepne za odpowiednie pieniadze. Nie oplaca sie nawet isc na studia, skoro mozna w tym czasie pracowac i nastepnie kupic sobie dowolny dyplom. Chcesz zostac inzynierem, mechanikiem, elektrykiem, a moze policjantem? Wszystko za kilka tysiecy dolarow.
Po tym jak juz udalo sie uporac z cala ta sytuacja, w koncu moglem odkryc Aktau jako calkiem fajne miejsce w czasie oczekiwania na prom na druga strone Morza Kaspijskiego.
niedziela, 13 lipca 2014
Niespodziewanka
Wstałem jeszcze przed wschodem słońca i po spakowaniu namiotu ruszyłem przed siebie autostradą. Noc spędziłem na rozjeździe, tuż obok drogi. Ruch był jeszcze bardzo mały, powietrze rzeźkie i przyjemne no i do tego pięknie wschodziło słońce. Doszedłem do miejsca, gdzie droga była szeroka, a nadjeżdżające samochody było widać z daleka. W ręce miałem karton z napisem "Dali" w chińskich krzaczkach oczywiście. Minęło trochę czasu, zanim zatrzymał się pierwszy kierowca, który podrzucił mnie do stacji benzynowej. Byłem jeszcze bez śniadania, więc na stacji nabyłem wielki kubeł nudli. Takie chińskie tradycyjne danie :). Pracownicy stacji nie bardzo wiedzieli co ja tu robię i z zaciekawieniem przechodzili obok (udając, że coś robią), gdy próbowałem złapać stopa. Miałem z nich niemały ubaw. Przez długi czas nikt się nie zatrzymywał i robiło się nudno. Wtedy jeden z podjazdowych spróbował swych sił rozmawiając ze mną po angielsku. Nie za dobrze mu szło, ale coś tam dukał. By ułatwić sytuację, wyciągnąłem autostopowy list po chińsku. Po tym jak go przeczytał, zaprosił mnie na lunch. Przeszliśmy tunelem na drugą część stacji, gdzie znajdowała się kuchnia. Atmosfera była przyjazna i czas zlatywał nam na rozmowie w basic english. Po niedługim czasie kucharz przygotował żarcie. Wypełniliśmy swe miski ryżem, a na wierzch ułożyliśmy smażone warzywa i mięso. Brawa dla kucharza za tak dobre jedzenie. Na koniec chcieliśmy się wymienić kontaktami, ale nowy kolega nie wiedział co to email ani facebook, a ja nie miałem pojęcia co to QQ i WeChat. Skończyło się na wspólnej focie. Wróciliśmy do swych obowiązków, czyli łapania stopa i roboty. Po kilku chwilach zatrzymał się młody kierowca ze swą dziewczyną. O dziwo mówił co nieco po angielsku. Od razu wydał się przyjaznym typem. Podrzucił mnie na zjazd z autostrady, a na odchodne wręczył mi torbę upominkową. Z ciekawości zajrzałem do środka, i z niedowierzaniem stwierdziłem, że w środku znajduje się pieczona kaczka.
Takie przygody to tylko Made in China, pomyślałem wciąż zaskoczony.
czwartek, 10 lipca 2014
Momomongolskie ranczo
Obudziła mnie, gdy było jeszcze ciemno. Konduktorka oznajmiła, ze powinienem wysiąść na kolejnej stacji. Już po chwili stałem z plecakiem przy wyjściu. Tylko kilku pasażerów z pociągu jadącego do Moskwy miało za cel tą małą miejscowość o nic nie mówiącej nazwie Orkhon. Na peronie czekał niewysoki chłopak w roboczych ciuchach. Zaczął iść w moją stronę zaraz po tym jak mnie zobaczył. Zagadał mnie po angielsku, a ton jego głosu i sposób bycia jak najbardziej wskazywał na jakiegoś cwaniaczka lub kozaczka. Po doświadczeniach w stolicy pomyślałem "znowu będzie ciekawie". Po chwili okazało się, że ten ciemny typ przyszedł mnie odebrać z dworca i pokazać mi drogę do rancza. Powoli zaczynało się rozjaśniać, i po spacerze dotarliśmy do posiadłości. Dostałem jedno ze starych, sowieckich, piętrowych łóżek, które wyglądało conajmniej na wojskowe (jak i nie więzienne) i przespałem się na nim do rana. Oprócz mnie i tego cwaniaczka w pokoju były jeszcze dwie osoby. Obudziłem się akurat na śniadanie, przy którym miałem zaszczyt poznać gospodarza. Poczęstował mnie chlebem, masłem, kiełbasą, cebulą oraz mongolskim czajem. Na stole stał pełny czajnik herbaty z mlekiem, przyprawionej solą. Po pewnym czasie przywykłem do jej specyficznego smaku... Martin był już po sześćdziesiątce, lecz wciąż wyglądał na sprawnego fizycznie. Spytany o pochodzenie, pokazał swoją siwą czuprynę zaczesaną na bok i zażartował, że jest Kozakiem (myślę, że w tym żarcie była odrobina prawdy). Urodzony w Niemczech, z matki Czeszki oraz ojca Rosjanina. Służył kilka lat w legionie francuskim, po czym pojechał w podróż lądując na kilka lat na Filipinach, kilkanaście w Australii, no i ostatecznie w Mongolii. Nie doszedłem do tego ile miał w tym czasie żon i dzieci, a jego obecna żona Minjee była Mogolką.
Na terenie rancza znajdowały się dwie jurty przypominające wielkie grzyby. W jednej z nich przyjmowano gości, a druga pełniła wiele funkcji na raz. Przygotowywano w niej jogurt, masło, śmietanę, kumus, oprawiano zwierzęta, a czasem także mieszkano. Przed postawieniem drewnianego domu, przez około dziewięć lat Martin mieszkał tam wspólnie z żoną. Okolica na pierwszy rzut oka wydawała się spokojna i piękna. Jednak stary drewniany płot zwieńczony drutem kolczastym wywoływał wrażenie, jakby się było w więzieniu. System pracy był następujący: siedem dni roboty, po czym dzień wolny. Robota była wymagająca. Codzienną rutyną było czyszczenie stajni przed śniadaniem. Na farmie było sporo koni, krów i baranów, które produkowały także spore ilości opału.
Opału..? Tak! Nic się tutaj nie marnuje i z racji niewielu drzew odchody są suszone. Formuje się z nich cegły, które zimą spełniają taką samą rolę co węgiel. W czasie dnia było różnie, głównie praca jako operator łopaty, wideł, zaszczytne stanowisko mieszającego cement, murarza, czy inne prace jak to na farmie. Wieczorem można było pomóc przy dojeniu krów. Polegało to na trzymaniu cielaczków na sznurku blisko mamy, kiedy mongolki swymi sprawnymi dłońmi wyciskały mleko do wiaderka. Zazwyczaj po skończeniu roboty graliśmy wspólnie w kosza, który zawieszony był na wybiegu dla krów. Sprawiało nam to wielką frajdę, choć czasem piłka lądowała w krowim placku. Po zachodzie słońca (które zazwyczaj były niesamowite) nadchodził czas na kolację. W zależności od dnia jedliśmy jedną trzech opcji: słodki ryż na mleku, słodka kasza na mleku, dwa w jedynym, czyli słodki ryż z kaszą na mleku. Przy wspólnych posiłkach zawsze było wesoło i co chwilę ktoś rzucał żartem podgrzewając atmosferę. Po kolacji często oglądaliśmy filmy, których gospodarz miał setki. Dla mnie było to coś na prawdę przyjemnego. Po tylu miesiącach tak po prostu obejrzeć dobry film.
Kiedy zawitałem na farmie, było juz tam dwóch wolontariuszy oraz jeden "skazaniec". Ten ciemny typ, który mnie odebrał z dworca nie bardzo był tu ze swojej woli. Miał na imię Norman i wychował się na ulicach Berlina. Trochę tam narozrabiał, (nie będę wdawał się w szczegóły) więc jego matka wysłała go tu, by go trochę naprostować. Martin traktował go jak w wojsku , zaniżając jego wartość gdy tylko się dało. Z drugiej strony wyglądało to tak, jakby go ukrycie lubił. Norman spędził tu juz prawie dwa lata. Ciężka robota sprawiła że nie miał na sobie ani grama tłuszczu, za to był wyrzeźbiony jak spartański wojownik. Cały czas towarzyszył mu gangsterski charakter.
Był też tam jeden amerykanin, którego imienia teraz sobie nie przypomnę. To on robił tu za klauna, rzucając żartami po których praktycznie sikaliśmy w gacie. Dobre towarzystwo z pozytywnym nastawieniem.
Drugim wolontariuszem był Emil z Danii, któremu też dopisywało poczucie humoru. Miał często pecha, raz przytruwając się żarciem, raz zwichając sobie kciuka po pięciu sekundach od rozpoczęcia gry w kosza. Wywnioskowałem, że zimno mu było w głowę, bo zawsze spał w zimowej czapce.
Co kilka dni przyjeżdżali nowi wolontariusze, Patrick z Irlandii z którym w wolnym czasie graliśmy w duraka, Francois z Francji przypominający Jasia Fasolę i Patricia z Austrii, która cieszyła się zainteresowaniem męskiej części wolontariuszy (tak, te zalotne rozmowy podczas szuflowania gówna, to jest to :))
Jednego poranka, przy śniadaniu z dużą ilością słonej herbaty, Santa Claus, czyli Mongoł dbający o konie pokazał wymownym gestem, iż nadszedł czas na zabicie kozy. Jego ksywa wzięła się od tego, że gdy zaganiał krowy do wybiegu, mówił przy tym "hoł hoł hoł" niczym święty Mikołaj. Był to potężny chłop, spędzający czas doglądając zwierząt przez swą lunetę z dachu domu, lub jeżdżący po stepie na swym rumaku. Wskoczył do zagrody z kozami i wybrał jedną z większych. Złapał ją na lasso i związawszy jej nogi podał nam ją przez płot. Położyliśmy kozę na plecach, rozciagając ją na ziemi. Santa claus wyciągnął mały nożyk z buta, którym rozciął jej klatkę piersiową. Włożył rękę wewnątrz, w tym samym czasie patrząc na nas i uśmiechając się od ucha do ucha. Jedną ręką ścisnął aortę, drugą zaś przydusił jej gardło. Zajęło to dosłownie kilka sekund. Zwierzę nie wydało żadnego dźwięku, oraz nie było żadnego śladu krwi. Wnieśliśmy ją do środka jurty, gdzie na foliowej ceracie Mikołaj wykładał kolejne organy. Wszystko przy pomocy jego niepozornego małego noża. Podzielił kawałki mięsa, zdjął skórę i zlał krew znajdującą się pod żebrami. Przypadło mi czyszczenie kiszek i żołądka. Trochę się z tym bawiliśmy i strasznie cuchnęło. Jedna z mongołek wzięła od nas żołądek, wywróciła na drugą stronę i wytrzepała go porządnie o płot niczym dywanik samochodowy. Proste... Wróciliśmy do jurty, gdzie zaczęto przygotowywać wielką zupę z wszystkimi tymi wnętrznościami, kilkoma ziemniakami i marchewkami. Wielki mongoł zrobił z kiszek coś w rodzaju naszyjnika i z uśmiechem chciał go włożyć amerykaninowi na głowę. Później mieliśmy z tego polewę przez długi czas. Kawałki mięsa zawieszono pod sufitem jurty i sprawnie posprzątano po wszystkim. Po niedługim czasie zupa była gotowa. Każdy dostał miskę pełną różnych rarytasów. Smaczne, niesmaczne niczego innego nie było. Niektóre części trzeba było zagryzać cebulą. Co chwilę dokładano co raz to inne partie. Jedliśmy z uśmiechem, cały czas przeżywając wydarzenie. Norman opowiedział nam historię, jak raz chciał się pokazać przed jedną z turystek i jadł wszystko aż się uszy trzęsły. Dziewczyna była zachwycona aż do momentu, kiedy ten się porzygał. No i z podrywu wyszły nici :). Wracając do tematu, całą ceremonię zakończyliśmy pijąc kumus. Nalewanemu każdemu z kolei szklankę tego zacnego napoju (sporządzonego z kobylego mleka). Najpierw należało zamoczyć w nim palca, potem skropić cztery strony świata dziękując za dary. No i siup, całą szklankę duszkiem. I to nie koniec. Trzeba wypić conajmniej trzy z rzędu. No to siup druga i trzecia. Lepiej wyłączyć zmysł powonienia, by nie czuć tego lekko rzygowego zapachu. Po tym wszyscy ucięliśmy sobie drzemkę.
Na farmie nie było czegoś takiego jak prysznic. W ogóle w Mongolii mało kto słyszał o takim wynalazku. Na szczęście w pobliżu była rzeka, nad którą się kąpaliśmy. W czasie wolnego dnia niektórzy szli tam, by spędzić noc w namiocie. Było warto, bo niebo było calutkie usłane gwiazdami. Można było też rozpalić ognisko z krowich placków. Wzdłuż rzeki pasły się stada zwierząt, w tym koni. Piękne miejsce na odpoczynek.
odczas swego wolnego dnia oczywiście chciałem pojeździć na koniu. Przygotowano więc jednego z nich, pokazano mi jak trzymać lejce i jak na niego wskoczyć, po czym otwarto bramę i tyle. Jedź gdzie chcesz. I to było najlepsze. Kiedy widzisz zieloną łąkę, ciągnącą się po horyzont to dusza sama cię niesie. Wszystko wydaje się takie proste. Po prostu czułem się wtedy przeszczęśliwy. Po pokonaniu całej tej drogi stwierdziłem, że na prawdę było warto! Przecież najpiękniejszym jest tak po prostu spełniać swe marzenia.
10/07/2014 Bishkek