środa, 9 kwietnia 2014

Życie na farmie

Dobiegają już trzy tygodnie od kiedy postawiłem pierwsze kroki na farmie. Siedzę właśnie w dużym pokoju, w którym zwykliśmy jadać, i oczekuję na kolację. Gospodarz o imieniu Pinan Jim krząta się w kuchni, gotując dania na piecykach opalanych drewnem. Tym samym drewnem, które przytargaliśmy z lasu, popiłowaliśmy i porąbaliśmy. Słyszę śpiew ptaków oraz okrzyki walecznych kogutów zamkniętych w wiklinowych półkulach. Właśnie przybiegła do kuchni mała świnka, która zachowuje się podobnie do psa. Gdy zaczynam ją drapać, przewraca się na bok i chrumka pod nosem. Poza mną jest tutaj pozostałych czternastu wolotariuszy.

Dzisiaj skończyliśmy budowę domu do recyklingu. Glówna konstrukcja jest drewniana, podłoga zrobiona z pełnych bambusów, jedna ściana z ich połówek, druga z rozdzielonych na mniejsze kawałki, a inna z bambusowej harmonijki. To nie było tak proste zadanie. Po wszystkie surowce sami udawaliśmy się do lasu, wybierając jak najprostsze drzewa i bambusy. Jednak znalezienie prostego, długiego kawałka graniczy z cudem. To nie jest sklep, w którym wszystko mamy gotowe na miarę.

Pinan Jim wziął do ręki gitarę i wypełnił pomieszczenie brzmieniem jej strun, śpiewając przy tym radosne piosenki ludu Lanna.

Inni wolontariusze nakrywają do stołu, stawiając przy każdym posłaniu kubek z wodą i łyżkę. Zawsze jemy siedząc na poduszkach, na podłodze. W pewnej chwili rozległ się dźwięk gongu oznajmiający, że kolacja jest gotowa.

Zanim tu przyszedłem, wziąłem prysznic w pobliskiej rzece. Jest tam mała tama, pod którą można kucnąć i poczuć się jak pod wodospadem. Jest to najprzyjemniejszy moment dnia, kiedy po wysiłku i nieznośnym upale nagle wskakuje się do chłodnej, kojącej wody. Przy brzegu leżą resztki bambusa, którego wczoraj ścinałem. Miał dobrze ponad piętnaście metrów długości i po ścięciu spadł posto do rzeki.

Trzymając długopis w dłoni, czuję odciski po maczecie, siekierze oraz pile, których przez ostatni czas sporo używałem. Już dobrze ogarnąłem jak się nimi posługiwać i pracować przy ich pomocy.

Krótka przerwa na kolację...
Na środku każdego stołu, tak jak zazwyczaj, znalazł się sticky rice, sklejony ryż pełniący tutaj tą samą funkcję, co nasz chleb. Bierze się go do ręki i formuje dowolny kształt. Stoły pękały od licznych potraw, a większości z nich nawet nie zdolałbym nazwać.
Po kolacji i wspólnym zmywaniu naczyń ponownie w powietrzu rozniósł się dźwięk gitary w akompaniamencie radosnego głosu Pinan Jima.

Jednego dnia, oglądając jak gospodarz trenuje waleczne koguty, od słowa do słowa ustaliliśmy, że urządzimy walkę. Nie miałem jeszcze podopiecznego, więc po krótkim namyśle wybrałem jednego z kogutów z farmy i oficjalnie go odkupiłem. Nazwałem go Borys. Walce towarzyszył twardy zakład - przegrany kogut ląduje na talerzu. Przed walką umyliśmy podopiecznych zimną wodą , żeby się zbytnio nie zgrzały. Wokół nas zebrał się tłumek ludzi. W jednym momencie uwolniliśmy ptaki, a te rzuciły sie na siebie jak szalone. Zaczęły stroszyć się bojowo, dziobać po ciałach i skakać, drapiąc oponenta. Co chwile pióra unosiły się w powietrzu. Pierwsza runda trwała 10 minut, jednak dla mnie ta chwila ciągnęła się w wieczność. Po tej rundzie ponownie umyliśmy koguty i oszacowaliśmy jakich doznały obrażeń. Druga runda miała trwać kolejne 20 minut. Po pauzie ptaki znowu rzuciły się na siebie z nowymi zapasami energii. Czułem się jak trener, który wysyła swego zawodnika na ring, będąc odpowiedzialnym za jego życie. Na początku Borys dawał radę i nawet miał nieznaczną przewagę, jednak szybko stracił siły i po kolejnych upadkach zdecydowałeem by wycofać go z walki. Tak więc tego wieczora na kolację jedliśmy Borysa w czerwonym curry. (Pinan Jim nauczył mnie jak krok po kroku jak uśmiercić, oskubać i poćwiartować nieszczęśnika).

Jednym z pierwszych doświadczeń na farmie było nauczenie się jak przygotować kawę. W jednym z rogów domu stał wór pełen wysuszonych ziaren kawy. Najpierw należy rozbić je w moździerzu, oddzielając od nich skorupkę. Garść po garści zbiera się ziarna do pojemnika, a kiedy jest ich wystarczająco dużo można przejść do prażenia. Przed prażeniem ziarna mają barwę kremową i nie posiadają aromatu. Do prażenia wykorzystujemy duży wok. Przez cały czas należy mieszać jego zawartość, aż ziarna nabiorą ciemnobrązowej barwy i zwiększą swą objętość. Zapach wydobywający się z kuchni po prostu zwala z nóg. Po ich ostudzeniu, można przejść do ostatniego etapu, czyli mielenia ziaren w młynku. Znowu kawowy aromat wypełnia powietrza, a po chwili można już przyrządzać czarny napój.

Jednego dnia wpadliśmy na pomysł przygotowania sauny. Znalezienie odpowiedniego drewna w lesie i popiłowanie go zajęło nam sporo czasu. Danielo, który miał już doświadczenie w tym temacie, pokazał nam jak przygotować z drewna piramide, upchać w nią suche liście i kamienie. Rozpaliliśmy ten stos jakieś 3 godziny przed planowaną sesją. To co nazywamy sauną to tipi, w środku którego była mała studnia do wrzucenia kamieni. Jeszcze przed kolacją zebraliśmy zioła z ogrodu, poszatkowaliśmy je i dodaliśmy do wiadra z wodą. Jak tylko skończyliśmy jeść, udaliśmy się w poprzednie miejsce. Kamienie były rozgrzane do czerwoności. Przy pomocy grabi upychaliśmy je kolejno do studni. W międzyczasie jeden z kolegów ściął kilka liści bananowca, którymi wysłaliśmy podłogę. Po chwili weszliśmy do środka i zamknęliśmy za sobą wejściową płachtę. Rozpoczęliśmy polewanie kamieni wodą pełną ziół i momentalnie zrobiło się duszno. Ziołowy zapach uderzył w nozdrza. W tym właśnie momencie poczułem cały ten wysiłek włożony w przygotowania. Jest to jedno z tych przeżyć, które na długo zostają w pamięci...

Pewnego dnia miało miejsce świniobicie. Razem z Zoltanem z Węgier, Mateem z Włoch, Pinan Jimem oraz jego znajomymi zabraliśmy się do roboty jeszcze przed świtem. Złapaliśmy sznurem jedną z czterech świń urzędujących w zagrodzie i zawlokliśmy ją w miejsce z dostępem do bierzącej wody. Jeden ze znajomych gospodarza wziął do ręki gruby kawałek drewna i przypierdolił świni prosto w czoło. W tej chwili zwierzę straciło świadomość, więc podnieśliśmy ją tak, że zwisała głową w dół i po wbiciu noża w szyję upuściliśmy z niej ciemną krew. Następnie ułożyliśmy jej ciało na stole wysłanym liściami bananowymi i polewając jej skórę wrzątkiem sprawialiśmy, że odchodziła bez trudu. Następnie użyliśmy brzytew, by ją ogolić. Po tym zaczęło się ćwiartowanie przy użyciu długich jak ramie noży. W międzyczasie lokalni ludzie zajęli się przygotowywaniem na ogniu rarytasów typu ogon, uszy czy ryj. Tego dnia miała miejsce uroczystość ludu Lanna i był to wyjątkowy dzień. Grano na gitarze i śpiewano ludowe piosenki. Wszystkiemu towarzyszyło ryżowe wino. Atmosfera była luźna i radosna. Dużo czasu poświęciliśmy na krojenie różnych partii świniaka. Po tym wszystkim tak byem zmęczony, że zasnąłem chwilę po przyłożeniu głowy do poduszki.

Pinan Jim znów brzdąka na gitarze. Atmosfera jest luźna i relaksująca. Czuję, że mógłbym tutaj zostać na dłużej, jednak postanowiłem ponownie uderzyć w trasę jutro po śniadaniu. Ciężko mi sobie w tej chwili wyobrazić ile się tutaj nauczyłem. Może pewnego dnia znowu tutaj wrócę..?