czwartek, 10 lipca 2014

Momomongolskie ranczo

Obudziła mnie, gdy było jeszcze ciemno.  Konduktorka oznajmiła, ze powinienem wysiąść na kolejnej stacji. Już po chwili stałem z plecakiem przy wyjściu. Tylko kilku pasażerów z pociągu jadącego do Moskwy miało za cel tą małą miejscowość o nic nie mówiącej nazwie Orkhon. Na peronie czekał niewysoki chłopak w roboczych ciuchach. Zaczął iść w moją stronę zaraz po tym jak mnie zobaczył. Zagadał mnie po angielsku, a ton jego głosu i sposób bycia jak najbardziej wskazywał na jakiegoś cwaniaczka lub kozaczka. Po doświadczeniach w stolicy pomyślałem "znowu będzie ciekawie". Po chwili okazało się, że ten ciemny typ przyszedł mnie odebrać z dworca i pokazać mi drogę do rancza. Powoli zaczynało się rozjaśniać, i po spacerze dotarliśmy do posiadłości. Dostałem jedno ze starych, sowieckich, piętrowych łóżek, które wyglądało conajmniej na wojskowe (jak i nie więzienne) i przespałem się na nim do rana. Oprócz mnie i tego cwaniaczka w pokoju były jeszcze dwie osoby. Obudziłem się akurat na śniadanie, przy którym miałem zaszczyt poznać gospodarza. Poczęstował mnie chlebem, masłem, kiełbasą, cebulą oraz mongolskim czajem. Na stole stał pełny czajnik herbaty z mlekiem, przyprawionej solą. Po pewnym czasie przywykłem do jej specyficznego smaku... Martin był już po sześćdziesiątce, lecz wciąż wyglądał na sprawnego fizycznie. Spytany o pochodzenie, pokazał swoją siwą czuprynę zaczesaną na bok i zażartował, że jest Kozakiem (myślę, że w tym żarcie była odrobina prawdy). Urodzony w Niemczech, z matki Czeszki oraz ojca Rosjanina. Służył kilka lat w legionie francuskim, po czym pojechał w podróż lądując na kilka lat na Filipinach, kilkanaście w Australii, no i ostatecznie w Mongolii. Nie doszedłem do tego ile miał w tym czasie żon i dzieci, a jego obecna żona Minjee była Mogolką.

Na terenie rancza znajdowały się dwie jurty przypominające wielkie grzyby. W jednej z nich przyjmowano gości, a druga pełniła wiele funkcji na raz. Przygotowywano w niej jogurt, masło, śmietanę, kumus, oprawiano zwierzęta, a czasem także mieszkano. Przed postawieniem drewnianego domu, przez około dziewięć lat Martin mieszkał tam wspólnie z żoną. Okolica na pierwszy rzut oka wydawała się spokojna i piękna. Jednak stary drewniany płot zwieńczony drutem kolczastym wywoływał wrażenie, jakby się było w więzieniu. System pracy  był następujący: siedem dni roboty, po czym dzień wolny. Robota była wymagająca. Codzienną rutyną było czyszczenie stajni przed śniadaniem. Na farmie było sporo koni, krów i baranów, które produkowały także spore ilości opału.
Opału..? Tak! Nic się tutaj nie marnuje i z racji niewielu drzew odchody są suszone. Formuje się z nich cegły, które zimą spełniają taką samą rolę co węgiel. W czasie dnia było różnie, głównie praca jako operator łopaty, wideł, zaszczytne stanowisko mieszającego cement, murarza, czy inne prace jak to na farmie. Wieczorem można było pomóc przy dojeniu krów. Polegało to na trzymaniu cielaczków na sznurku blisko mamy, kiedy mongolki swymi sprawnymi dłońmi wyciskały mleko do wiaderka. Zazwyczaj po skończeniu roboty graliśmy wspólnie w kosza, który zawieszony był na wybiegu dla krów. Sprawiało nam to wielką frajdę, choć czasem piłka lądowała w krowim placku. Po zachodzie słońca (które zazwyczaj były niesamowite) nadchodził czas na kolację. W zależności od dnia jedliśmy jedną trzech opcji: słodki ryż na mleku, słodka kasza na mleku, dwa w jedynym, czyli słodki ryż z kaszą na mleku. Przy wspólnych posiłkach zawsze było wesoło i co chwilę ktoś rzucał żartem podgrzewając atmosferę. Po kolacji często oglądaliśmy filmy, których gospodarz miał setki. Dla mnie było to coś na prawdę przyjemnego. Po tylu miesiącach tak po prostu obejrzeć dobry film.

Kiedy zawitałem na farmie, było juz tam dwóch wolontariuszy oraz jeden "skazaniec". Ten ciemny typ, który mnie odebrał z dworca nie bardzo był tu ze swojej woli. Miał na imię Norman i wychował się na ulicach Berlina. Trochę tam narozrabiał, (nie będę wdawał się w szczegóły) więc jego matka wysłała go tu, by go trochę naprostować. Martin traktował go jak w wojsku  , zaniżając jego wartość gdy tylko się dało. Z drugiej strony wyglądało to tak, jakby go ukrycie lubił. Norman spędził tu juz prawie dwa lata. Ciężka robota sprawiła że nie miał na sobie ani grama tłuszczu, za to był wyrzeźbiony jak spartański wojownik. Cały czas towarzyszył mu gangsterski charakter.

Był też tam jeden amerykanin, którego imienia teraz sobie nie przypomnę. To on robił tu za klauna, rzucając żartami po których praktycznie sikaliśmy w gacie. Dobre towarzystwo z pozytywnym nastawieniem.

Drugim wolontariuszem był Emil z Danii, któremu też dopisywało poczucie humoru. Miał często pecha, raz przytruwając się żarciem, raz zwichając sobie kciuka po pięciu sekundach od rozpoczęcia gry w kosza. Wywnioskowałem, że zimno mu było w głowę, bo zawsze spał w zimowej czapce.

Co kilka dni przyjeżdżali nowi wolontariusze, Patrick z Irlandii z którym w wolnym czasie graliśmy w duraka, Francois z Francji przypominający Jasia Fasolę i Patricia z Austrii, która cieszyła się zainteresowaniem męskiej części wolontariuszy (tak, te zalotne rozmowy podczas szuflowania gówna, to jest to :))

Jednego poranka, przy śniadaniu z dużą ilością słonej herbaty, Santa Claus, czyli Mongoł dbający o konie pokazał wymownym gestem, iż nadszedł czas na zabicie kozy. Jego ksywa wzięła się od tego, że gdy zaganiał krowy do wybiegu, mówił przy tym "hoł hoł hoł" niczym święty Mikołaj. Był to potężny chłop, spędzający czas doglądając zwierząt przez swą lunetę z dachu domu, lub jeżdżący po stepie na swym rumaku. Wskoczył do zagrody z kozami i wybrał jedną z większych. Złapał ją na lasso i związawszy jej nogi podał nam ją przez płot. Położyliśmy kozę na plecach, rozciagając ją na ziemi. Santa claus wyciągnął mały nożyk z buta, którym rozciął jej klatkę piersiową. Włożył rękę wewnątrz, w tym samym czasie patrząc na nas i uśmiechając się od ucha do ucha. Jedną ręką ścisnął aortę, drugą zaś przydusił jej gardło. Zajęło to dosłownie kilka sekund. Zwierzę nie wydało żadnego dźwięku, oraz nie było żadnego śladu krwi. Wnieśliśmy ją do środka jurty, gdzie na foliowej ceracie Mikołaj wykładał kolejne organy. Wszystko przy pomocy jego niepozornego małego noża. Podzielił kawałki mięsa, zdjął skórę i zlał krew znajdującą się pod żebrami. Przypadło mi czyszczenie kiszek i żołądka. Trochę się z tym bawiliśmy i strasznie cuchnęło. Jedna z mongołek wzięła od nas żołądek, wywróciła na drugą stronę i wytrzepała go porządnie o płot niczym dywanik samochodowy. Proste... Wróciliśmy do jurty, gdzie zaczęto przygotowywać wielką zupę z wszystkimi tymi wnętrznościami, kilkoma ziemniakami i marchewkami. Wielki mongoł zrobił z kiszek coś w rodzaju naszyjnika i z uśmiechem chciał go włożyć amerykaninowi na głowę. Później mieliśmy z tego polewę przez długi czas. Kawałki mięsa zawieszono pod sufitem jurty i sprawnie posprzątano po wszystkim. Po niedługim czasie zupa była gotowa. Każdy dostał miskę pełną różnych rarytasów. Smaczne, niesmaczne niczego innego nie było. Niektóre części trzeba było zagryzać cebulą. Co chwilę dokładano co raz to inne partie. Jedliśmy z uśmiechem, cały czas przeżywając wydarzenie. Norman opowiedział nam historię, jak raz chciał się pokazać przed jedną z turystek i jadł wszystko aż się uszy trzęsły. Dziewczyna była zachwycona aż do momentu, kiedy ten się porzygał. No i z podrywu wyszły nici :). Wracając do tematu, całą ceremonię zakończyliśmy pijąc kumus. Nalewanemu każdemu z kolei szklankę tego zacnego napoju (sporządzonego z kobylego mleka). Najpierw należało zamoczyć w nim palca, potem skropić cztery strony świata dziękując za dary. No i siup, całą szklankę duszkiem. I to nie koniec. Trzeba wypić conajmniej trzy z rzędu. No to siup druga i trzecia. Lepiej wyłączyć zmysł powonienia, by nie czuć tego lekko rzygowego zapachu. Po tym wszyscy ucięliśmy sobie drzemkę.

Na farmie nie było czegoś takiego jak prysznic. W ogóle w Mongolii mało kto słyszał o takim wynalazku. Na szczęście w pobliżu była rzeka, nad którą się kąpaliśmy. W czasie wolnego dnia niektórzy szli tam, by spędzić noc w namiocie. Było warto, bo niebo było calutkie usłane gwiazdami. Można było też rozpalić ognisko z krowich placków. Wzdłuż rzeki pasły się stada zwierząt, w tym koni. Piękne miejsce na odpoczynek.
odczas swego wolnego dnia oczywiście chciałem pojeździć na koniu. Przygotowano więc jednego z nich, pokazano mi jak trzymać lejce i jak na niego wskoczyć, po czym otwarto bramę i tyle. Jedź gdzie chcesz. I to było najlepsze. Kiedy widzisz zieloną łąkę, ciągnącą się po horyzont to dusza sama cię niesie. Wszystko wydaje się takie proste. Po prostu czułem się wtedy przeszczęśliwy. Po pokonaniu całej tej drogi stwierdziłem, że na prawdę było warto! Przecież najpiękniejszym jest tak po prostu spełniać swe marzenia.
10/07/2014 Bishkek

1 komentarz:

  1. w końcu coś napisałeś :) bo najszczęśliwszym na świecie sie jest na końskim grzbiecie ;p trzymaj sie ziomek!

    OdpowiedzUsuń