niedziela, 22 grudnia 2013

Zupa z owcy

   Miałem wrażenie, że tylko przyłożyłem głowę do poduszki i po chwili obudził mnie Arash. Pierwsze słowa, jakie usłyszałem tego dnia brzmiały jak zaplanowany wyrok: "Wake up! The sheep head soup is waiting for you!". Tak więc w półśnie zacząłem się ogarniać i pakować plecak. Jezcze nie do końca byłem przytomny. Mama Arasha też już wstała i przywitała nas swoim anielskim uśmiechem i kawałkiem ciasta. Kiedy Arash zaprosił nas do siebie w gości, w drzwiach przedstawił nam kobietę jako swoją mamę. Myślałem, że się pomylił... kobieta wyglądała jak jego siostra. Po tym jak usłyszałem ile ma lat, po prostu zdębiałem. Jego mama wyglądała o conajmniej 15 lat młodziej. Powiedziała, że to wszystko dzięki wegetariańskiej diecie oraz codziennych ćwiczeniach jogi. Na drogę dostaliśmy coś w rodzaju słodkiego chleba i po pożegnaniu ruszyliśmy w poszukiwaniu zupy. Cały czas było ciemno. Odwiedziliśmy jedno miejsce, drugie miejsce, w końcu w trzecim zostaliśmy. Na ścianie obrazki uśmiechniętych, hasających owiec, na obrusach komiksy z owcami w roli głównej. Klimat restauracji po prostu zachęcający do spożycia energetycznego owczego śniadania. Po chwili oczekiwania każdy z nas dostał po misce zupy wyglądającej jak rosół, z tym że zamiast kawałków kurczaka, w środku pływały kawałki mózgu. Do tego solidna porcja chleba i na osobnym talerzu dla każdego inne rarytasy. Ja dostałem mózg, Arash nóżki, jego brat uszy, a Thomas oczy. Arash poinstruował nas jak się zabrać do jedzenia, czyli wpierw dobrze doprawić zupkę solą, czarnym i czerwonym pieprzem, sokiem z cytryny oraz cynamonem, a następnie wrzucić do środka kawałki chleba. No to czas zacząć! O dziwo zupa okazała bardzo smaczna i do tego tłusta. O ile przy zupie, nie wyobrażałem sobie z czego była zrobiona , to drugie danie po prostu nie wyglądało zachęcająco. Trochę walcząc ze sobą próbowałem kolejnych rarytasów. Ucho - smaczne, nóżki - smaczne, mózg - specyficzny, ale przeszedł, oko - jak to powiedział jeden z polskich kierowców po spróbowaniu schabowego na przejściu w Barwinku "To jest k***a niezjedliwe!", ale dałem radę. 
   Po pożywnym śniadaniu, Arash razem z bratem zabrał nas kawałek za miasto, w dobre miejsce do łapania stopa. Dosłownie po minucie zatrzymał sie samochód, a kierowca zapytal nas po angielsku: "Are you hitchhikers?". To po prostu cud w Iranie! Władowaliśmy sie z wielkimi plecakami do środka, gdzie siedziały już dwie kobiety. Po krótkiej rozmowie z kierowcą, okazało się, że miałem przyjemność z nim rozmawiać przez telefon dwa dni temu, szukając noclegu w Kermanie. Jaki zbieg okoliczności, że Mohamed właśnie znalazł nas stojących przy drodze. Podróż upływała na miłej rozmowie. Kobiety wysiadły w Sirjan i zrobiło się trochę luźniej. W Iranie prawie każdy kierowca zabiera kogoś z drogi, żeby zwróciły mu się koszta paliwa, które jest tu i tak szalenie tanie. Przy wyjeździe z Sirjan Mohamed zgarnął kolejnego pasażera. Mężczyzna był ubrany w garnitur i miał ze sobą neseser. Wyglądał, jakby miał tam milion dolarów. Podczas drogi nawiązała sie długa rozmowa pomiędzy nim, a kierowcą. Po przejechaniu jakichś stu kilometrów, Mohamed niespodziewanie zatrzymał się na poboczu i wysiadł z auta. Na miejsce kierowcy zasiadł tajemniczy pasażer, a my widząc to z Thomasem, po prostu wybuchliśmy śmiechem. Kto po tak krótkiej znajomości dałby prowadzić swój samochód? Droga była długa, ale za to krajobrazy godne podziwu. Po jakimś czasie zatrzymaliśmy się na czaj i rozprostowanie kości, i wtedy wszystkiego się dowiedzieliśmy. Tajemniczy pasażer okazał się być kapitanem statku i właśnie zmierzał do Dubaju. Normalnie pokonywał tą drogę dokładnie takim samym modelem irańskiej Saipy jak Mohamed, więc znał i drogę i samochód. Kierowca po prostu postanowił odpocząć, i stąd ta zamiana miejsc. Dojechaliśmy do Shiraz i po pożegnaniu z Mohamedem wysiedliśmy w miejscu pełnym straganów z owocami. Sprzedawcy widząc nas i nasze bagaże, oblegli nas próbując nawiązać rozmowę. Skończyło się na tym, że dostaliśmy w prezencie po pomarańczy i granacie. Po krótkiej przerwie, złapaliśmy stopa do centrum i udaliśmy się na spotkanie z hostem i innymi couchsurferami w jednej z kafejek. Tego wieczoru usłyszałem z ust Rosjanki, że przypominam nieco Putina :). Wieczór spędziłem na rozmowie o podróżach z moim nowym hostem, Saeedem, a potem znowu zasnąłem w mgnieniu oka kończąc tym samym dzień pełen wrażeń.

piątek, 13 grudnia 2013

Etykieta w Iranie

Tuż po przekroczeniu granicy jeden z miejscowych zaczął ze mną rozmowę i po krótkiej chwili spytał mnie gdzie jadę. Odpowiedziałem, że do Tabriz, na co on "Mogę zabrać Cię do Tabriz", jednak wyglądało tak jakby tylko rzucił to na odczepnego, przecież to jakieś trzysta kilometrów. Odmówiłem, a ten wydawał się przyjąć to z ulgą. Nie zliczę ile razy podczas płacenia sprzedawca mówił, że jestem jego gościem i nie muszę płacić, a po chwili nalegania z mojej strony podawał prawdziwą cenę. Gdybym w tej chwili wyszedł bez płacenia byłoby to z mojej strony dużym błędem.
Będąc w Iranie, podczas interakcji z innymi ludźmi często czuję się jak w grze. Ile razy wypada odmówić, kiedy można przyjąć propozycję, kiedy nie wypada... Irańczycy dobrze znają zasady tej gry, której nazwa brzmi Taarof. Generalnie chodzi o to, by druga osoba poczuła się dobrze, dlatego traktuje się ją z uprzejmością i szacunkiem. Szczególnie będąc u kogoś w gościnie, gospodarz dba o to, by gościowi niczego nie brakowało. Może czaju? Może coś słodkiego? Jesteś głodny? Można poczuć się rozpieszczanym jak u swojej babci. To, plus ogólna ciekawość i gościnność Irańczyków powoduje, że podróż po tym kraju to czysta przyjemność. A jakie są różnice w domowych zwyczajach?
Pierwsza i najbardziej rzucająca się w oczy różnica w tradycyjnych domach to umeblowanie. Pokoje są wyłożone często pięknymi dywanami. Na dywanach się śpi (bo po co łóżko, jak tak jest wygodniej), je wspólne posiłki (po zasłaniu obrusu, siedząc po turecku lub z nogami pod sobą), spędza czas na piciu czaju i rozmowie. Na początku ciężko było mi usiedzieć na podłodze, jednak szybko się przystosowałem.  Jeśli chodzi o jedzenie to w jednej ręce trzyma się łyżkę, w drugiej widelec. Irańczycy jedzą dużo ryżu, więc łyżka jest na prawdę pomocna. Większość potraw je się z chlebem. Jest wiele rodzajów chleba i większość jest płaska, jak włoskie ciasto do pizzy. W tych nowocześniejszych domach wystrój i umeblowanie jest podobny do europejskiego. Przed wejściem do mieszkania należy zdjąć buty, więc po dywanie śmiga się w skarpetkach albo na boso. Witając się z domownikami nie powinno podawać się ręki pani domu.
A co z łazienką? Perska toaleta wymaga dłuższego czasu do ogarnięcia. W domu chodzimy na boso, więc wchodząc do łazienki, czekają na nas przygotowane klapki. Pod żadnym pozorem nie wolno w nich wejść na dywan. Toaleta to wersja na kucaka, bez papieru toaletowego, za to z wężem z bierzącą wodą. Lewa ręka jest nieczysta i służy do podmywania się po skończonej potrzebie. Na szczęście nigdy w łazienkach nie brakuje mydła... Woda we wszystkich kranach w Iranie jest wodą pitną, bez obaw o zatrucie. Tak więc nie trzeba kupować tej butelkowanej. W Iranie powiedzenie, że ropa jest tańsza niż woda się sprawdza! Domy najczęściej ogrzewane są piecykiem gazowym, który bez obaw o wysokość rachunku może pracować na okrągło.
Tyle o domu, a jak jest na ulicy? Codziennie kilkukrotnie jestem zaczepiany przez ludzi, którzy bombardują mnie serią pytań. "Skąd jesteś?", "Jak długo tu jesteś?", "Co myślisz o Iranie?", "Gdzie nocujesz?"... I wiele innych. Często życzą mi miłego pobytu, doradzają co zobaczyć czy zjeść i mówią z uśmiechem "Welcome to Iran!". Po tych kilkunastu dniach tutaj śmiało mogę stwierdzić, że Iran to przede wszystkim ludzie, jakich ciężko znaleźć gdziekolwiek indziej. Wiele razy pomagano mi zupełnie bezinteresownie i z uśmiechem. Teraz jest mi po prostu głupio za wszystkie uprzedzenia i wątpliwości, jakie miałem przed przyjazdem. Jeszcze bardziej mi głupio za zachodnią propagandę, która nie pokazuje tej dobrej strony Iranu.

wtorek, 3 grudnia 2013

Irański rówieśnik

Jak to jest żyć przez całe swoje życie w kraju gdzie nie można kupić alkoholu, dotykać kobiety przed jej poślubieniem, publicznie tańczyć, obejrzeć zagranicznego filmu w kinie, gdzie internet jest ocenzurowany, wszystkie kobiety muszą mieć zakryte włosy i gdzie jedyną słuszną drogą jest islam? Co w głowie mają ludzie na podobnym etapie życia co ja?
Z pustynnego Kashanu, gdzie gościł mnie wielki fan Polski Mohamed, udałem się kawałek dalej na południe do Esfahan. Łapanie stopa poszło bardzo łatwo i praktycznie przesiadałem się z jednego samochodu do drugiego. Z trzecim kierowcą, który zgarnął mnie z bramek na autostradzie, dojechałem prosto do Esfahanu. Po drodze kierowca próbował wylicytować ode mnie mój telefon.
"Za ile go kupiłeś?" - spytał
"Trzysta tysięcy tomanów" - odpowiedziałem
Po chwili kierowca wyciągnął gruby plik banknotów spiętych po środku gumką i wyciągając jeden po drugim, podbijał cenę. W pewnym momencie cena była już dwukrotnie wyższa, jednak ja nie odstąpiłem :). Bo jak miałbym się kontaktować ze światem i kontynuować pisanie tego bloga? :)
Zostałem zaproszony przez jednego hosta z cs żyjącego w miejscowości obok Esfahan. Udało mi się dojechać na miejsce i kiedy go spotkałem od razu wywarł na mnie pozytywne wrażenie. Esi wydawał się wyluzowany, a do tego dobrze rozmawiał po angielsku. Razem ze swoim kolegą odebrali mnie z przystanku i prosto stamtąd pojechaliśmy do... mechanika. Akurat tego dnia samochód jego kolegi zaczął tracić moc. Po naprawie odstawiliśmy bagaże i pojechaliśmy razem do herbaciarni, by zapalić sziszę. Wnętrze przypominające ogród, a do tego przyjazna atmosfera. Siedzieliśmy tam, spokojnie pykając z fajki, rozmawiając i pijąc czaj. Tak też spędzaliśmy kolejne wieczory... Za każdym razem próbowałem kolejnych smaków tytoniu by znaleźć ten najsmaczniejszy. Dwa jabłka, kokos, pomarańcza... Za dnia spacerowałem odkrywając zakątki tego pięknego miasta. Kiedy Esi miał wolny czas, pokazywał mi te mniej turystycznie znane miejsca. Sporo czasu nam zleciało na wspólnych rozmowach. Cały czas próbowałem odpowiedzieć sobie na pytanie postawione na początku wpisu. To co dla nas jest normalne, tutaj jest nie do pomyślenia. I na odwrót. Esi mówił, że bardzo chciałby odwiedzić Europę, a ja go jeszcze bardziej nakręcałem opowiadając o tym jak to jest w Polsce. Mówił, że chciałby odwiedzić kilka miejsc, ewentualnie studiować w Europie, a jednocześnie jest patriotą i chciałby mieszkać w Iranie. Najbardziej był zainteresowany tematem dziewczyn. Ciężko mi sobie wyobrazić, jak żyć tyle lat w społeczeństwie, gdzie obie płci są znacznie odseparowane. Osobne wagony w metrze, osobne wejścia w autobusie, osobne sale w meczecie. Kobiety noszące stroje zakrywające włosy i kobiece kształty. Jak bardzo młody chłopak musi tutaj pożądać kobiet? Esi nie mógł pojąć, jak można mieć po prostu koleżankę z którą się nie sypia... Jestem ciekaw co by się stało z jego banią po pobycie w Europie :).
Rozmawiając z Mohamedem, fanem Polski z Kashan, ten spytał mnie czy chodzę na basen. Odpowiedziałem, że oczywiście, bo lubię pływać. No i znowu powstała międzykontynentalna umysłowa bariera. "Ale jak to?! Ja bym chodził na basen tylko po to by patrzeć na dziewczyny!" - usłyszałem w odpowiedzi. Tak tutaj jest, że na ogół mężczyźni mają znikomy kontakt z kobietami, a w szczególności kontakt fizyczny. Wielu mężczyzn, a jeszcze więcej kobiet ma duże parcie na małżeństwo, żeby w końcu zobaczyć jak to jest. Oczywiście da się to obejść i spotykać się nielegalnie, kiedy nikt nie widzi, i mimo groźnych kar wielu ludzi właśnie tak postępuje. Jak to powiedział Esi, nie wybiera się miejsca w którym się urodzi, jednak nie zawsze dusza pasuje do miejsca. Raz przyznał mi, że nie czuje się tutaj szczęśliwy i chciałby zobaczyć Europę. Jest dużo kwestii, których tutaj nie rozumiem, i pewnie nie będę w stanie zrozumieć, w szczególności religii...

Ps. Nie zapomnę reakcji Esiego, po tym jak puściłem mu jeden z polskich teledysków będących aktualnie na topie. Po prostu bezcenne :)

niedziela, 17 listopada 2013

Dwa i pół miliona w kieszeni

Około w pół do piątej rozległ się ryk z pobliskiego minaretu. Nie mogłem zamknąć okna, bo bym się ugotował. Grzejnik w pokoju pracował pełną parą. Przeczekałem pobudkę i zasnąłem ponownie. Kiedy już normalnie wstałem nad ranem, szybko się ogarnąłem i skoczyłem do sklepu po świeży chleb. Po śniadaniu spakowałem się i po pożegnaniu z obsługą hotelu, gdzie spałem dzięki Emrze, poszedłem na poranny czaj. Gdy tak sobie siedziałem, podszedł do mnie kilkunastoletni chłopiec i zapytał czy może wyczyścić mi buty. Jako, że było na nich więcej błota niż kiedykolwiek, zgodziłem się. Dostałem w zastaw klapki, a chłopiec zniknął z moimi butami. Zanim skończyłem drugą szklankę czaju, buty były czyste. Dałem chłopakowi reszte tureckich monet i poszedłem łapać stopa. Tego poranka moim oczom ukazał się Ararat w całej okazałości. Dzień wcześniej był przykryty chmurami. Majestatyczny, surowy szczyt, na którym podobno osiadła Arka Noego po wielkim potopie. Nie czekałem długo na podwózkę. Już po chwili zatrzymała się ciężarówka jadąca prosto na granicę. Przejście przez granice poszło sprawnie i obeszło się bez żadnej kontroli. W Iranie tego dnia było święto, więc większość ciężarówek stała tuż za granicą. Mijając kolejne samochody nagle usłyszałem wołanie: "Hubi!, Hubi!" i moim oczom ukazało się dwóch tureckich kierowców, z którymi jechałem wczoraj. Pomogli mi wymienić tureckie liry na irańskie riale u miejscowych cinkciarzy. Jeśli chodzi o Iran to jest mały problem z pieniędzmi. Należy mieć przy sobie gotówkę na cały okres pobytu, ponieważ karty płatnicze wydane poza jego terytorium po prostu nie działają. Poszedłem dalej, by dostać się na wylotówkę z tej małej miejscowości. Po drodze znowu usłyszałem wołanie... Spotkałem dwóch kolejnych kierowców, z którymi piłem czaj. Podczas krótkiej rozmowy nie wiadomo skąd zjawił się Irańczyk i zaczął rozmowę po angielsku. Wytłumaczył mi, jakie święto jest dzisiaj obchodzone i, że zwyczajowo tego dnia ludzie dzielą się z innymi tym co mają. Ulice dalej rozdawano jedzenie, więc nowy kolega zaprosił mnie tam. Dostałem solidną porcję ryżu z wołowiną. Przechodzący ludzie co chwile wołali "Welcome to Iran" :). Ludzie pomogli mi przygotować tabliczkę z napisem Tabriz po persku. Na wylotówce próbowałem coś złapać. Zatrzymało się kilka taksówek, które po krótkim sprostowaniu odjeżdżały. W końcu zatrzymała się osobówka z kierowcą i pasażerem. Tłumaczyłem o co chodzi, i że nie chce taxi ani busa. Znaleźli kolegę mówiącego po angielsku. Tłumaczyłem też mu, że jadę stopem, a ten swoje, że dziś święto i nic nie jeździ. Cały czas naciskałem, że chce spróbować. Skończyło się to tak, że zawieźli mnie na granicę, pokazali taxi i na siłę wcisnęli mi dwa i pół miliona riali do kieszeni na opłacenie kursu. Tak właśnie pierwszego dnia w Iranie zostałem milionerem... Dwuipół milionerem. Kierowca taksówki musiał mocno się podekscytować na widok mamony. Wcale mi to nie było na rękę. Zachowywał się dziwnie i unikał odpowiedzi na moje pytania. Staliśmy długi czas przy granicy w oczekiwaniu na dodatkowych pasażerów. Kierowca w tym czasie latał z kawałkiem szmaty i pucował auto. W pewnym momencie po prostu się wkurwiłem i kiedy turecki tir wyjeżdżał z granicy, zapytałem kierowcę czy mnie podrzuci. Ok, nie ma problemu. I wtedy taksiarz zaczął robić burdę. Że jestem jego klientem, że on straci kase jak nie pojadę i nie da mojego plecaka z bagażnika. Chyba że mu dam całą kasę. Co za skurwysyn! Chciałem po prostu oddać kasę temu facetowi, który mi ją dał i spokojnie jechać dalej. Skończyło się ma tym, że tirowiec pod naciskiem kilku taksówkarzy powiedział, że nie może mnie zabrać. Po chwili znalazł się kolejny pasażer taksówki i ruszyliśmy uprzednio płacąc do Tabriz. Atmosfera w samochodzie nie była najlepsza, a do tego ekipa nie z tej ziemi. Kierowca latający ze szmatą i pucujący auto, dziadek wyrzucający co chwile coś przez okno, śpiący pasażer i wkurwiony Polak. Po drodze dosiadł się jeszcze młody chłopak, i tak dojechaliśmy do Tabriz. Atmosfera trochę się poluzowała i kierowca dogadał się z typem, który miał mnie odebrać z dworca. Wszystko poszło zgodnie z planem i po chwili przesiadłem się do pierwszego irańskiego hosta. Razem pojechaliśmy do jego znajomych. Po wejściu do mieszkania oniemiałem. Piękne dywany, krzesła i kanapy. A do tego przyjazna atmosfera. Zjedliśmy wszyscy razem kolację po irańsku. Czyli na podłodze. Po kolacji miałem okazję spróbować tutejszego czaju. Kostka cukru zamiast wylądować w szklance, trafia do ust i wtedy bierze się łyk gorzkiej herbaty. To już Iran... z którym znajomość zaczynam od zera.

środa, 13 listopada 2013

Turcja w skrócie

Przed wyjazdem do Turcji miałem zupełnie inne wyobrażenie o niej samej. Jak już wiem z doświadczenia, najlepiej wszystko sprawdzić na własną rękę. Po przyjeździe tutaj Adrian zapytał mnie jak się odnajduję wśród arabskich szlaczków. Wszyscy, którzy jeszcze tak myślą, trochę się rozczarują :). W Turcji obowiązuje alfabet łaciński! I to od dawna, od kiedy zostały przeprowadzone reformy, tworząc państwo świeckie. Głównym reformatorem był Atatürk, współcześnie ich bohater narodowy. Sam przed przyjazdem myślałem, że w państwie, gdzie dominującą religią jest Islam będzie bardziej konserwatywnie. Jednak odmiana Islamu panująca na zachodzie Turcji jest dużo bardziej liberalna. Alkohol i tytoń są powszechnie dostępne i spożywane, a więkoszość kobiet ubrana jest w stylu europejskim. Tylko część z nich ma zakryte włosy, a ubiór typu czarna suknia zakrywająca całe ciało z małym otworem na oczy to rzadkość. Zamiast kościołów  w krajobraz są wkomponowane meczety, z których co jakiś czas rozbrzmiewa głos nawołujący do modlitwy. Raz w Istanbule cała sytuacja wydała mi się komiczna. Tłum ludzi idących chodnikami, siedzących w kawiarniach, pijących piwo. Na ulicy godziny szczytu, korek, klaksony, hałas, gdy nagle z minaretu dochodzi przeciągliwy głos. Jednak nic się nie zmienia, nikt nawet nie popatrzy w tamtą stronę. Głos wydaje się być niesłyszalny. Ludzie zdają się nie odbierać tej częstotliwości. Wielu z młodych ludzi, z którymi rozmawiałem, otwarcie przyznaje, że nie praktykują. Poznany kolega hosta z couchsurfingu przynał się, że nawet próbował wieprzowiny... I mu nie przypadła do gustu. Wschodnia część kraju to zupełnie inna bajka. Ludzie na ogół są dużo bardziej religijni. Starsi mężczyźni noszą na głowach charaktersytyczne nakrycia. W rękach przewracają koraliki podobne do różańca. Im bliżej Iranu, tym bardziej to widać. Rozmawiając z ludźmi, zauważyłem że tradycje rodzinne są przestrzegane, a słowo ojca jest niepodważalne.  Wielu młodych chiałoby wyjechać gdzieś na zachód, jednak mało kto miał szanse opuścić granice.

Większość spotkanych ludzi była pomocna, nawet jeśli nie mówili po angielsku. Kilka razy byłem zaczepiony z czystej ciekawości. Zdarzało się, że byłem zaproszony na czaj, a nawet wspólne jedzenie, a nawet zaoferowano mi nocleg :). Tak było na stacji benzynowej za Bursą. Gdy do niej doszedłem było już ciemno. W sklepiku na stacji kupiłem ciastka, bo byłem głodny jak cholera po całym dniu, i ku mojemu zaskoczeniu obsługa bardzo się mną zainteresowała. Zaprosili mnie do wspólnej kolacji składającej się z ryżu, sosu, fasoli, sałatki oraz chleba. Porozmawialiśmy przy jedzeniu i poprosiłem, by pokazali mi dobre miejsce na namiot. Przy stacji mieszkało kilka bezdomnych psów, więc nie chciałem zajmować ich terenu. Po namyśle zaprowadzili mnie do pokoju dla pracowników, włączyli ogrzewanie i pozwolili spać na łóżku do rana. Następnego dnia przywitali mnie ciepłym czajem i ciastkami, a potem ruszyłem dalej. Szczególnie w mniej turystycznych miejscach ludzie są bardziej zainteresowani. Podczas drogi do Antalyi kierowca wysadził mnie na rozdrożu. Byłem głodny, więc zaszedłem do przydrożnego baru, gdzie przygotowywali tureckie pide. Bardzo proste wnętrze, duży piec i mężczyzna przygotowujący pide, czyli cienkie ciasto w kształcie łódki posmarowane farszem. Usiadłem przy stoliku, i jak dużo przygód w Turcji tak i ta zaczęła się od czaju. Po jakimś czasie dostałem pide prosto z pieca oraz mieszankę warzyw i połówkę cytryny. Zjadłem z wielką przyjemnością popijając ayranem, a kiedy poszedłem zapłacić, właściciel zaprosił mnie na czaj. Pierwszy czaj. Rozmowa. Drugi czaj. Okazało się, że Alı zajmuje się też pszczołami, toteż na deser poczęstował mnie świeżym kawałkiem plastra miodu. Pycha! Pomógł mi też złapać stopa dalej :). W mniejszych miejscowościach, czy na stacjach benzynowych wzbudzałem zainteresowanie, co nie raz przeradzało się w zaproszenie na czaj. Nie miałem problemów z nocowaniem w namiocie i tak na prawdę spędziłem w nim tylko trzy noce z ponad trzytygodniowego pobytu.

Powiem teraz co nieco o kuchni. Dla więkoszości kuchnia turecka kojarzy się ze znanym u nas kebabem. Kebaba w  formie bułki wypchanej sałatą i miesęm to szczerze nie spotkałem, za to można zamówić coś w formie znanej nam tortilli. Odmian kebaba jest tutaj wiele i nie miałem okazji ich wszystkich spróbować. Nie polecam tych najtańszych :) tak dla ścisłości döner oznacza kręcące się mięso, a nie kebsa w bułce, a dürüm to kebs na cienkim.
W Izmirze, odwiedzając Tuğbe miałem też okazje spróbować lahmacun. To ciasto podobne do pizzy, posmarowane ostrym sosem. Na ciasto kładzie się warzywa i spożywa w asyście ayranu. Ayran - jogurt z wodą, rzadki i idealny do picia. Dobrze zabija ostry smak. W nadmorskim jadłodajniach warto spróbować świeżych ryb serwowanych z warzywami i chlebem.
Spodobały mi się tureckie śniadania, kiedy na stole pojawia się tyle rzeczy, że pozostaje sięc sytym przez długi czas. Najczęściej każdy produkt znajduje się na oddzielnym talerzyku. Można wybierać pomiędzy jajkami, smażoną kiełbasą wołową, serem, pomidorami, ogórkami, oliwkami, ziołami, dżemem, miodem ,ostrą pastą, a wszystko je się ze świeżym chlebem. Podoba mi się, że w piekarniach, ciasto na chleb jest formowane i pieczone w piecu na oczach klientów. Niezapomniany jest smak świeżo wyjętego z pieca chleba.
Narodowym alkoholem jest rakı, winogronowy alkohol mocniejszy wódki, dlatego uprzednio rozcieńczany z wodą. Turecki browar jest tylko jeden - Efes i do tego bez smaku... Alkohol w Turcji jest sporo droższy. W Istanbule wybraliśmy się z hostem z polski - Michałem na piwo. Po wejściu do baru zostaliśmy usadzeni przy stoliku, tak jak w restauracji. No i siedzisz tak pijąc piwo, nikt nie stoi, nie rozmawia przy barze. Jeszcze lepsza było wyjście do klubu w Izmirze. Po wejściu do klubu, obsługa przydzieliła nam stolik. Kiedy się rozejrzałem, zobaczyłem że wszyscy bawią się tylko i wyłącznie przy swoich stolikach. Nie ma parkietu. Komicznie to wyglądało, ale mimo wszystko i tak dobrze się bawiliśmy :)

Najbardziej tętniącym życiem miejscem są bazary. Pierwsza wizyta na bazarze w Istanbule to prostu magia! Na stoiskach można dostać praktycznie wszystko, począwszy od skarpetek, przez różna podrabianą odzież, przyprawy, orzechy, sery, mięso, wyrafinowane słodycze, kończąc na biżuterii. Moje ulubione stoisko to te, gdzie można z rana kupić szklankę świeżo wyciskanego soku owocowego. Najbardziej posmakował mi sok z jabłka oraz marchwi, chociaż granat też jest wyśmienity. A to wszystko często za kwoty nieprzekraczające złotówki. Co z tego, że warunki pracy nie są sterylne i higieniczne. Co z tego, że nie ma kasy fiskalnej. Tu możesz sprzedawać to, na co masz ochotę, i to mi się podoba! Możesz zostać pucybutem, sprzedawcą chleba, słodyczy, czy czaju, ale głodny chodzić nie będziesz. Za każdym razem, gdy odwiedzałem nowe miejsce, szedłem na bazar, gdzie ciągle toczy się życie.

Teraz jestem w Doğubayazıt. Dzięki pomocy Emry z Erasmusa ,nocuje u jego wujka. Jutro zamierzam wjechać do Iranu. Mam kilka obaw, jak zawsze przed nieznanym. Przez czas pobytu tutaj nie zdążyłem rozszyfrować co siedzi w tureckich głowach. Nie wiem dlaczego tak wielu mężczyzn o każdej porze dnia siedzi bezczynnie sącząc czaj. Nie rozumiem też religii. Pewny jestem tego, że jest to kraj w którym łączą się i przenikają się wzajemnie dwa kontynenty. Z jednej strony Europa i to co znane, z drugiej strony obca Azja. Wiele przygód w Turcji zaczęło się od czaju, tak więc już wiem jak zacznę jutrzejszy dzień.

sobota, 9 listopada 2013

Kapadocja

Noc spędziłem tuż za stacją benzynową po środku totalnego pustkowia. Wstałem równo ze wschodem słońca. Nad ranem - tak jak i przez całą noc, wiał silny wiatr. Zanim złożyłem namiot, zdążyłem porządnie zmarznąć. Poszedłem na stację rozpocząć dzień od ciepłego czaju. Żeby nie było nudno, rozpocząłem też paczkę ciastek. Gdy tak spokojnie sączyłem sobie czaj, jeden zaciekawiony kierowca spytał mnie dokąd się wybieram. Okazało się, że jedziemy w tym samym kierunku i mnie chętnie podrzuci. Kierowca akurat jadł ciepłą zupę, i po krótkiej rozmowie zamówił jedną też dla mnie. Tak właśnie zaczął się mój dzień.
Ahmet okazał się być sympatyczny i dobrze się dogadywaliśmy, mimo bariery językowej. Przez długi czas na drodze nie było żadnego zakrętu. Prosto i pusto. Ahmet był z pochodzenia Kurdem. Z jednej strony krzyczał do telefonu, z kimś się kłócił, a po chwili rozmawiał ze mną bez żadnego zdenerwowania. W tle cały czas leciała tradycyjna turecka muzyka. Wysiadłem w Nevşehir, mieście położonym blisko znanych atrakcji Kapadocji. W pierwszym lepszym sklepie okazało się, że jest tu jeszcze taniej niż do tej pory. Zjadłem spokojnie drugie śniadanie i podjechałem na dworzec, by zostawić swój wielki plecak. Do interesujących miejsc był jeszcze kawałek, więc podjechałem stopem. W pierwszej kolejności odwiedziłem jedno z miast wykutych w skale. Wyglądało jak gigantyczny kopiec termitów. Podobały mi się stonowane kolory, pasujące do surowego otoczenia. Dalej udałem się w stronę Göreme - popularnej turystycznie wioski skalnej. Nie poszedłem jednak wytyczoną drogą do skansenu, tylko małą scieżką gdzie nikogo nie było. Po drodze odkrywałem co raz to nowe tunele i domy wydrążone w skałach. Idąc wąwozem trafiłem na dziką jabłoń. Spróbowałem jabłek i okazało się, że to papierówki! Smakowały tak samo, jak te z drzewa w naszym ogrodzie. Ich smak przypomniał mi o dzieciństwie: spaniu w namiocie za domem, zabawie w podchody, sąsiedzie podrzucającym czereśnie w nocy. Smak dzieciństwa! Jadłem papierówki na okrągło, chyba z 20 wylądowało w moim brzuchu. Podczas dalszej drogiodkrywałem co raz to nowe groty. Pomyślałem, że mógłbym tu zostać jakiś czas. Niektóre z nich były zamieszkane, o czym świadczyły pozostawione rzeczy i ubrania. W końcu znalazłem się w ślepym zaułku, więc zawróciłem do drogi. Ze wzgórza zobaczyłem masę autokarów i ludzi tłoczących się przy wejściu do skansenu. W oddali wyłaniał się też skalny zamek, który chciałem odwiedzić. Zszedłem do wioski Göreme i stamtąd zacząłem łapać stopa. No i... Pierwszy raz jechałem traktorstopem :). Ciężko było się utrzymać, jednak podmuch wiatru i spojrzenia ludzi dodawały skrzydeł :). Gdy dojechaliśmy na miejsce było już ciemno. Obszedłem miejscowe jaskinie i w jednej z nich znalazłem dywan, stół i poduszki. Pomyślałem, że tutaj spędze noc. W tym czasie skontaktował się ze mną Murat - kolega jednego z poprzednich kierowców. Przyjechał do tej wioseczki i razem pojechaliśmy na dworzec po bagaż. Kiedy wróciliśmy spowrotem, zaprosił mnie na czaj. Porozmawialiśmy jakiś czas, a gdy odjeżdżał zostawił mi w prezencie czekoladki, jako że był właścicielem sklepu ze słodyczami. Udałem się do wcześniej wspomnianej pieczary na nocleg. Pierwszy raz w podróży przydała mi się świeczka. Klimat był niesamowity. Słychać jak dmie wiatr, a ja przy świetle świecy spisuje wspomnienia. Następnego dnia rano postanowiłem wcześnie wstać, by zobaczyć wschód słońca nad Kapadocją.
Spało się bardzo dobrze. Po ogarnięciu się rano, poszedłem na pobliskie wzgórze i moim oczom ukazały się dziesiątki kolorowych balonów unoszących się nad piękną Kapadocją. Niesamowite przeżycie. Do tego zajadałem się wczoraj znalezionymi jabłkami. Delektowałem się tą chwilą przez jakiś czas, a potem zacząłem kolejny dzień od czaju...

czwartek, 24 października 2013

Brama do Azji

Nadszedł czas na wkroczenie do Azji. Tak na prawdę przejeżdżając góry w Bułgarii, już się tak poczułem. Przed górami zbocza były gęsto porośnięte drzewami w kolorach jesieni. Za pasmem rozciągają się po horyzont suche, płaskie ziemie. Widok mijanych wiosek przypomina o panującym tu ubóstwie. Chatki często wyglądają jak u nas te na działkach. Często widać ludzi pracujących przy pomocy osłów oraz koni.
A jak dotarłem do miasta położonego po dwóch stronach Bosforu? Po dobrze rozpoczętym dniu w małej wioseczce na trasie udałem się do monastyru przed Velka Trnava. Podrzucił mnie tam turecki kierowca. Monastyr położony jest w malowniczym otoczeniu. Znajduje się na zboczu góry, z której rozciąga się widok na dolinkę przecięta rzeką. W tak miłych okolicznościach odpoczywałem ponad pół dnia, czując tutejszą sielankę. Załapałem się nawet na zwiedzanie środka monastyru z małą grupką turystów. Po odpoczynku dalej uderzyłem w trasę.  Kolejni kierowcy pomagali dostać się coraz bliżej Turcji. W portfelu miałem 4 lewa, czyli cały mój bułgarski budżet. Za ten majątek zjadłem sobie miejscowe flaki. Na ostro oraz z czosnkiem, tak jak lubie :). Z zajazdu dla tirowców do prawie... tureckiej granicy podwiózł mnie młody Mołdawianin, z którym bez problemu dogadywałem się po rosyjsku. Przed granicą okazało się, że prawdopobnie przekroczy ją nad ranem, kiedy czterokilometrowa kolejka ciężarówek sie ruszy. Ładnie się pożegnałem i ruszyłem na granicę pieszo. Praktycznie wszyscy czekający kierowcy wyszli z aut. Jedni ze sobą rozmawiali, inni przygotowywali coś na kuchence. Mimo sytuacji byli w dobrym humorze, a z wieloma z nich żartowałem, będąc niejako dla nich atrakcją. Na granicy przeszedłem kilka kolejnych kontroli i kupiłem wizę. Po kontroli ostatniego tureckiego strażnika, zacząłem się oddalać od okienka, gdy po chwili usłyszałem:
"Haven't you forgot something?"
"???" - i się zawróciłem
"Here is your tea. Welcome to Turkey!" - powiedział, podając mi kubek gorącej herbaty
Chwile po tym miłym powitaniu zjadłem kolację składającą się z kanapek z masłem orzechowym i herbaty. Obok plątały się dwa bezdomne psy. Po chwili napisałem na kartce "34", czyli dla kierowców liczba znana jako lstanbul. Po niedługim czasie z bramek wyjechał polski kierowca i dogadaliśmy się, że mnie podwiezie. Po przejechaniu kawałka zatrzymaliśmy się w sklepie i razem z innymi Polakami wypiliśmy po kawie na drogę. Trasa zeszła głównie na rozmowie, chociaż pod koniec już przysypiałem. Przejechaliśmy długi ,kilkupasmowy most łączący kontynety i wysiadłem na zjeździe z autostrady, w zupełnie obcym mieście, po 1 w nocy. Szedłem przed siebie w poszukiwaniu kawałka miejsca do spania, jednak ruch był ciągle duży i nie znalazłem nic bezpiecznego. Spacerując tak, trafiłem na zamknięte osiedle, gdzie wejścia pilnował cieć siedzący w budce. Bez namysłu poszedłem do niego i zacząłem pytać gdzie mogę się przespać tłumacząc, że nie mam kasy i przyjechałem stopem. Wypytał mnie czy nie mam problemów z prawem, rodziną, dziewczyną i pieniędzmi. Słabo mówił po angielsku. W międzyczasie wrócił drugi cieć. Padło hasło: czaj. No to czaj. Wypiliśmy sobie spokojnie herbatę i wtedy stróż zdecydował, że pokaże mi miejsce na nocleg. Zaprowadził mnie do małego parku na tym strzeżonym osiedlu i pokazał miejsce na ławce, gdzie spałem do rana,. On w tym czasie czuwał nad bezpieczeństwem.
Wstałem przed wschodem słońca ,podziękowałem panom i ruszyłem busem w stronę przystani. Tam patrzyłem jak powoli miasto się budzi. Zjadłem małe śniadanie i umówiłem się z hostem z couchsurfingu na 12. Dotarłem w określone miejsce i po chwili przyszedł po mnie Michał. Zostawiłem plecak w jego mieszkaniu i poszliśmy na małe zakupy. Przygotował tureckie śniadanie składające się ze świerzego pieczywa, sera, jajek, ogórków, pomidorów, cebuli, kiełbasy wołowej, lekko pikantnej pasty no i ciepłego czaju. Potem ruszyliśmy na prom płynący na europejską stronę miasta. Pierwsze wrażenia są nie do opisania. Po prostu takie mnie trzymały emocje, że ciężko mi to opisać. Ludzie, przedmioty, stragany, ruch, hałas, zapachy, kolory. Po prostu trzeba tu być. Wieczorem odebraliśmy dziewczyne Michała z pracy i promem wróciliśmy do mieszkania. Przygotowałem kolacje i wspólnie zjedliśmy, a później poszliśmy razem do baru na piwo. No właśnie, jeśli chodzi o alkohol to jest diabelsko drogi. Po jednym piwie byłem już padnięty i Michał odprowadził mnie do domu. Spało mi się świetnie.
Istanbul ma w sobie coś przyciągającego. Spędzam już tu kolejny dzień i ciągle jestem zafascynowany. Nie mogłem zostać na dłużej u Michała, jednak udało się zorganizować miejsce u Onurcana na bardziej odległym osiedlu.

niedziela, 20 października 2013

Rumunia

Mój pobyt w Rumunii już dobiega końca i już teraz wiem, że mam jeszcze wiele powodów by tu wrócić. Może wyniknie z tego jakaś dłuższa znajomość.
Pierwsza rzecz, która rzuciła mi się w oczy to ilość osób jeżdżących stopem. Kiedy wylądowałem na wylotówce z Satu Mare, już po chwili obok mnie stało kilka osób uprawiających ten sam sport - autostop. Jak się później okazało jest to dla wielu ludzi normalny sposób dostania się do domu, szkoły czy pracy. Można zobaczyć uczniów, mamy z dziećmi, starszych ludzi, dosłownie cału przekrój społeczeństwa. Panuje tutaj zwyczaj, że w zamian za przejazd dorzuca się kierowcy kilka leji do benzyny. Za każdym razem tłumaczyłem, że jadę przy ograniczonym budżecie z Polski i nie żądali ode mnie nawet grosza.
Jadąc przez Rumunię widać jej piękno. Wioseczek, w których czas się dawno temu zatrzymał jest mnóstwo. Ludzie pracujący przy pomocy konii, stogi siana przy chałupach, a w niektórych miejscowi w tradycyjnych strojach tworzą niesamowity klimat. Jadąc do Sighisoary, jedynego miasta w Europie, w którym życie wciąż toczy się  za murami średniowiecznej cytadeli, widziałem wielu miejscowych przy drodze w czarnych kapeluszach oferujących aparaty do destylacji cujki. W Transylwanii mieszka wielu Węgrów, do których niegdyś należał ten obszar oraz Niemców, którzy pozostali na tych ziemiach jako pozostałość po Zakonie Krzyżackim. Nie brakuje też Cyganów. Wielu z nich kultywuje swoje tradycje rzemieślnicze oraz kulturowe, jednak inni żyją z żebractwa. Warto rozdzielić te dwie grupy i nie wrzucać ich wszystkich do jednej szuflady. Tak więc Transylwania jest regionem o widocznych wpływach kilku narodowości żyjących obok siebie. Nie brakuje tutaj też pięknych widoków gór, zamków, pól po horyzont i magicznych starych budowli.
Po kilku dniach w Transylwanii przyszedł czas na wizytę w stolicy. Z Brasova jechało się bez większych problemów. Przed dojazdem zadzwoniłem do Cosmina by dogadał się z kierowcą gdzie ma mnie wyrzucić. Spotkaliśmy się w parku, a potem udaliśmy się do mieszkania, gdzie Cosmin z Cristiną przygotowali tradycyjną rumuńską mamałygę. Brzmi niezachęcająco, ale świetnie smakuje. Jest to kaszka kukurydziana polana śmietaną ,je się ją przy akompaniamencie jajka i owczego sera. Spróbowałem jeszcze kilku innych dań i kuchnia nieco różni się od naszej, jednak jest wyśmienita. Jeśli chodzi o Bukareszt to najważniejsze, że mogłem spotkać się z erasmusową Rumuńską Wioską. Czułem się jak w domu, a nawet jak na Erasmusie :). Tego jak zleciały wieczory nie muszę opisywać. Miasto samo w sobie poprzez ilość postkomunistycznych gigantycznych budowli nie zachwyca, jednak je polubiłem. Szczególnie przypadły mi do gustu precle, które wszędzie można kupić. Są pyszne, szczególnie te z czekoladą a do tego tanie. Wrażenie robi druga po Pentagonie największa budowla świata, czyli ogromny budynek parlamentu w centrum miasta. Cieszę się, że zatrzymałem się tu na kilka dni i wczułem się w rumuńskie klimaty.
Opuszczając Bukareszt wstąpiłem po drodze do krawca by naprawić porwaną rączkę w plecaku. Mimo iż mówił tylko po swojemu to się dobrze dogadaliśmy. Naprawił plecak i nie chciał żadnych pieniędzy w zamian. Z wdzięczności podarowałem mu w zamian dwa piwa :) Tacy ludzie są dla mnie dawką motywacji i pozytywnego nastawienia do dalszej podróży. Z wylotówki dostałem się na Bułgarską granicę. Przez kilka godzin nikt mnie stamtąd nie chciał zabrać, więc postanowiłem podejść kawałek za miasto i tam spróbować szczęścia. Okazało się, że to co na mapie wydawało się być kawałkiem to w rzeczywistości jakieś 10 km. Twardo szedłem przed siebie i tuż za miastem zatrzymałem się na krótki odpoczynek na stacji. No i znowu nie wiem jak to się stało, ale sam zagadał mnie pijący herbatę facet. Okazało się, że jedzie dalej i mnie podrzuci. Wysiadłem na parkingu z tureckimi tirami w małej wiosce, i na jej końcu rozbiłem namiot. Planowałem wstać rano przed wszystkimi i się zwinąć, jednak zaspałem. Gdy wyszedłem rano z namiotu zobaczyłem dwóch dziadków i babkę idących w moim kierunku. Przywitałem się, wytłumaczyłem co tu robię i odebrali mnie pozytywnie. Zacząłem suszyć na słońcu mokry namiot, i wtedy starsza Pani z sąsiedztwa zawołała mnie do płotu. I znów pozytywne zaskoczenie. Przygotowała mi gorącą kawę i dwa porządne kawałki sernika. Jak ja lubię, gdy wszystko się samo dzieje. Teraz chcę zatrzymać się na dzień w Bułgarii, a jutro ruszam na Istanbul.

niedziela, 13 października 2013

Pierwsze dni

Zaczęło się obiecująco. Zanim zdążyłem ustawić się na wylotówce, już zatrzymała się ciężarówka. Dojechałem do Bielska, skąd zabrał mnie bardzo ciekawy kierowca. Przez całą drogę rozmawialiśmy. Opowiadał ciekawe historie ze swojego młodzieńczego życia, z których wyciągnął jeszcze ciekawsze wnioski. Dobrze się nam jechało, a na koniec zostałem zaskoczony: kierowca chciał mi wręczyć stówkę "na szczęście"! Nocowałem w namiocie w małej wioseczce za Rzeszowem, co było doskonałym testem wytrzymałości śpiwora. Zdał egzamin na piątkę.
Bez większych przygód dotarłem do granicy ze Słowacją, jednak tam długo się namęczyłem by znaleźć transport na granice z Węgrami. Pogoda była bardzo sprzyjająca, a jesienne krajobrazy po drodze po prostu piękne. Dalej zabrałem się z białoruskim kierowcą, który częstował mnie naprawdę dobrymi jabłkami ;) Rozdzieliliśmy się przy rozjeździe na Tokaj, gdzie zamierzałem się przespać. Wyszło jednak inaczej i pierwszy węgierski kierowca, który mnie zabrał zawiózł mnie dużo dalej w kierunku Rumunii. Pomimo, że mój węgierski ogranicza się do kilku słów, a jego rosyjski do jeszcze mniejszej ilości udało nam się porozumieć. Było już późno, gdy mnie wysadził na obrzeżach miasta, więc zacząłem szukać noclegu. Jak najszybciej przeszedłem przez cygańskie slumsy i wyszedłem kawałek za miasto. Znalazłem idealne miejsce (tak myślałem) na rozbicie namiotu w jabłonkowym sadzie niedaleko drogi. Ułożyłem się grzecznie spać. Spało się dobrze, dopóki nie odwiedzili mnie goście w środku nocy. Najpierw hałas silnika ,światła, a potem ktoś rozmawiający z namiotem po węgiersku. Ostrożnie otworzyłem namiot... Latarka skierowana prosto na twarz, mundury... Tak to policja. Znowu kilkoma węgierskimi słowami wytłumaczyłem, że lengyel, autostop, polska, turista, kolega Bukareszt. Sprawdzili dowód, dałem im też kartę ubezpieczenia i legitymację studencką. Uśmiechnęli się, zrozumieli i odjechali. Jakiś czas nie mogłem jeszcze zasnąć, a nad ranem wszystko wydawało się snem.
Rano szybko się zebrałem i zacząłem dalej posuwać się w kierunku Rumunii. Lubię jeździć po Węgrzech. Mimo iż ciężko się dogadać to ludzie są pozytwynie nastawieni do Polaków. Widoki też są urzekające. Pola pokryte słonecznikami, kukurydzą, a wzgórza po horyzont winogronami. No i ta kuchnia ;)
Do Rumunii wjechałem z dwoma jej obywatelami, którzy nie byli skorzy do rozmowy. Pierwsza stacja za granicą, i już zrozumiałem Adriana i jego historie o Cyganach. Od razu pojawia się młody Cygan ze słowami: "Polak daj euro, daj lej". Udaje mi się dojechać do Satu Mare z kierowcą mówiącym po hiszpańsku. Wysadza mnie na wylocie, skąd dalej zabiera mnie ciężarówka do Cluj-Napoca. Po drodze widoki są urzekające. Piękne wsie, stosy siana, jesienne barwy, babki, dziadki oraz młodzi jadący na mijanych furmankach. Przy drodze czasem widać stoiska z miodem, cujką (rumuńskim samogonem), warzywami i owocami. Kierowca zatrzymuje się przy jednym stoisku i wraca z butelką po piwie. Częstuje mnie... No i po raz pierwszy próbuje cujki w Rumunii. Mocna i dobrze grzeje ;) Rozstaje się z kierowcą przed wjazdem do miasta. Stamtąd zabiera mnie Węgierka. Stanowią oni znaczną mniejszość w Transylwanii, która niegdyś była pod panowaniem Węgier. Z jej pomocą otrzymuje nocleg w węgierskiej szkole. Mam do dyspozycji podłogę w przebieralni ;) no i prysznice z zimną wodą. Zostaję tu na dwie noce, by zaklimatyzować się w Transylwanii. Jako elektryka zaskakuje mnie jedna rzecz, czyli rumuński sposób prowadzenia kabli ;)

piątek, 4 października 2013

Początek


Pewnego wieczora, zafascynowany przeżyciami i opisami autostopowych podróży osób z forum o tymże temacie oraz książki "Prowadził nas los" (którą polecam), spakowałem swój plecak i już następnego dnia z samego rana wyruszyłem w swoją pierwszą autostopową podróż. Po kilku dniach spędzonych w drodze, wróciłem jeszcze bardziej nakręcony na kolejne wyjazdy.
Podczas tej pierwszej wyprawy miałem uczucie, że największą przyjemność sprawia mi podróżowanie bez określonego planu, ram czasowych, będąc zdanym na los. Do tej pory to uczucie mnie nie opuszcza.
Teraz dzieli mnie kilka dni od mojej najdłuższej planowanej wyprawy. Tak jak zawsze przed podróżą, mam dużo obaw, i nadzieję że po pierwszym dniu od wyruszenia wszystkie te obawy znikną. Moim celem jest dotarcie do Mongolii na wiosnę, gdzie chcę spełnić swoje marzenie (ale o tym jeszcze będzie), jadąc w miarę możliwości autostopem. Pierwszym etapem będzie przejechanie przez kraje europejskie, Turcję oraz Iran, a dalej... to się okaże.