piątek, 7 lutego 2014

Znowu na trasie!

Zrobiło się zbyt gorąco by dłużej spać. Leniwie zacząłem się ogarniać, a kiedy przyszedł Farid - mój host z cs, pojechaliśmy wspólnie zjeść śniadanie. Tak jak każde poprzednie malezyjskie jedzenie, tak i te było po prostu wyśmienite. Lokalna wersja naleśnika wypełnionego dżemem kokosowym to po prostu przyjemność dla podniebienia. Po śniadaniu pojechaliśmy w kierunku wylotówki z Kuala Lumpur, po drodze odwiedzając kilka miejsc. Największe wrażenie zrobił na mnie królewski pałac. Nowy, ogromny, pozłacany, strzeżony przez konną straż pałac przypominał o nowoczesności i potencjale Malezji. W końcu dojechaliśmy na stację benzynową, gdzie po kilku próbach znalazłem kierowcę jadącego w kierunku mojego kolejnego celu - Cameron Highlands.

Pożegnałem się z Faridem, a nowego kierowcę przywitałem różą (od Farida), tak że od razu atmosfera się rozluźniła. Nowy kompan okazał sie miłośnikiem rocka, grał w swojej kapeli, pracował w malezyjskiej flocie powietrznej, a w wolnym czasie zajmował się swoją farmą. Podczas drogi całkiem interesująco się rozmawiało. Niestety trafiliśmy na korek na autostradzie i zaczęliśmy się poruszać dużo wolniej. Zbliżał się akurat długi weekend, więc wszyscy uciekali jak najdalej ze stolicy. Wszystko było by w najlepszym porządku, gdyby nie fakt, że w radiu zaczął lecieć crazy frog. Jeden kawałek... Drugi... Trzeci... Dziesiąty... Kierowca okazał się być także fanem wszelkich crazy frogowych remiksów. Tak więc brnęliśmy przez korek umilając sobie czas odgłosami typu 'bim bim', 'pam pam' i innymi bliżej niezidentyfikowanymi artykulacjami szalonej żaby. Udało nam się w końcu dojechać do bramek w kierunku Cameron Highlands, gdzie się rozstaliśmy. Nie minęła nawet minuta i już zatrzymał się kolejny samochód. Po szybkim przedstawieniu się i wytłumaczeniu co tu robię kierowca zgodził się mnie zabrać. Tutejsi ludzie nie mają pojęcia czym jest autostop i zatrzymują się raczej po to by pomóc. Drugi kierowca, Henry był z pochodzenia Chińczykiem i właśnie wracał do rodzinnego domu na obchody Chińskiego Nowego Roku. Malezja to kulturowo oraz etnicznie zróżnicowany kraj.  Około połowę społeczeństwa stanowią Malajowie, jedną czwartą Chińczycy, zaś resztę Hindusi, lokalne plemiona oraz inne nacje. Czas szybko nam mijał na interesującej rozmowie. Po drodze odwiedziliśmy jedną z licznych plantacji herbaty i zrobiliśmy sobie przerwę na czaj. Cała dolina była pokryta zielonymi herbacianymi krzewami, co wyglądało fanstastycznie. Po tym jak powiedziałem Henremu, że mam zamiar nocować w namiocie, ten zaprosił mnie do siebie, by świętować nadejście nowego roku wspólnie z nim i jego rodziną. Po upewnieniu się, że to szczera, a nie grzecznościowa oferta, oczywiście że się zgodziłem. Taka mała niespodzianka od losu :)! Zanim dotarliśmy do jego domu, zrobiło się już ciemno. W środku zastaliśmy liczną rodzinę oraz suto zastawiony stół. Zostałem serdecznie przywitany i zaproszony do zajęcia miejsca przy stole. Po niedługim czasie zaczęliśmy kolację, podczas której Henry cały czas dbał by mi niczego nie brakowało i dokładał mi co raz to nowsze rarytasy. Pieczone mięso, żeberka, kurczak w sosie, wyśmienita ryba, grzyby, warzywa, ryż i kilka nieznanych mi wcześniej potraw lądowały po koleji w mojej miseczce. Poza mną i dwójką dzieci, wszyscy używali pałeczek do jedzenia. Po kolejnej już dokładce byłem tak objedzony, że grzecznie podziękowałem za wspólny posiłek. Po kolacji zaczęliśmy rozmawiać i miałem wrażenie, że rodzina odebrała mnie pozytywnie. Jako zakwaterowanie dostałem jeden z domów, w którym od jakiegoś czasu nikt nie mieszkał. Po krótkim odpoczynku i prysznicu, Henry zabrał mnie do jednej z restauracji, gdzie spotkaliśmy się z jego znajomymi. Na środku stołu wylądowała kolorowa potrawa. Ken, jeden ze znajomych wziął sie za jej doprawianie, używając sosów, oleju oraz surowego łososia. Po chwili wszyscy wspólnie, używając pałeczek, mieszaliśmy to kolorowe dziwadło wypowiadając przy tym życzenia na nadchodzący rok. Na niebie co chwile pojawiały się fajerwerki oraz lampiony, i mimo że była to mała miejscowość, świętowano hucznie. Rozstaliśmy się po północy, jednocześnie umawiając się na kolejny poranek.

Kolejnego poranka udaliśmy się do miejscowej hali sportowej, gdzie miejscowa mniejszość celebrowała nadejście Nowego Roku. Niebo było błękitne, bez żadnej chmury, a temperatura zbliżona do 20 stopni. Po prostu idealnie. Napotkanych ludzi witaliśmy zdaniem Gong Xi Fa Cai, czyli noworocznymi życzeniami. Przed halą odbywał się taniec lwów. Dzieci przebrane za czerwonego oraz czarnego lwa wywijały w rytm muzyki. Większość ludzi była ubrana na czerwono. Kolor ten wróży nadchodząe bogactwo. Chińskim zwyczajem jest obdarowywanie kawalerów czerwonymi kopertami z 'kieszonkowym' przez zamężnych krewnych. Jako, że byłem z Henrym, dostałem też kilka takich kopert i uzbierałem całkiem pokaźne kieszonkowe :). Po skończonym tańcu, odpalono dwa długie łańcuchy głośnych petard wprawiających w iście świąteczny nastrój. To był tylko początek, a miałem zostać tutaj chwilę dłużej. Zapowiadało się ciekawie.

Przez te kilka dni, kiedy gościłem u Henrego, zdążyłem nieco poznać chińskie zwyczaje. Większość czasu spędzaliśmy na zwiedzaniu okolicy, odwiedzaniu znajomych oraz próbowaniu wyśmienitego jedzenia. Odwiedziliśmy inne lokalne plantacje herbaty, truskawek, oraz co mi najbardziej przypadło do gustu, chińską świątynię. Przez ten czas, Henry dbał by mi niczego nie brakowało i ani razu nie pozwolił mi za siebie zapłacić. Rozstaliśmy się, gdy Henry musiał wracać do Kuala Lumpur. Po drodze podrzucił mnie na kemping i po kilku wspólnych fotkach pożegnaliśmy się. Dzień zleciał mi na poznawaniu okolicy i krótkim spacerze po dżungli. Wieczorem wróciłem na kemping, gdzie spotkałem Ja - przewodnika  w wyprawach po dżungli. Zaprosił mnie do dołączenia do jego grupy na dwudniowy wypad do dżungli. I znowu się zgodziłem, ale to już inna historia...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz