piątek, 24 stycznia 2014

Ślub w hinduskim stylu

Nękany przez przeziębienie, ogromne zmęczenie po poprzedniej nieprzespanej nocy i do tego indyjski kałotok, wsiadłem nad ranem do spóźnionego pociągu z Agry do Kalkuty. Po krótkim rozeznaniu zająłem swoje wyrko, wciśnięte pośrodku, pomiędzy jednym łóżkiem wyżej i kolejnym niżej. Wyciągnąłem śpiwór, dopiłem gorący czaj z mlekiem, podłożyłem plecak pod głowę i szybko zaległem w sen. Przede mną jakieś trzydzieści godzin podróży, tak więc postanowiłem przez ten czas się podkurować. Większą część drogi spędziłem odpoczywając, popijając czaj i śpiąc. Nie trzeba było się ruszać z miejsca. Kolejowi handlarze krążyli z jednego końca pociągu na drugi, oferując swoje przekąski, dania, czipsy, herbatniki, gorącą kawę i herbatę. Czułem się coraz lepiej i lepiej i powoli zacząłem jeść normalne jedzenie. Podróż byłaby tak spokojna do końca, gdyby nie jeden ze współpasażerów... Miał na imię Surenden i jechał aż z Jaipuru do Kalkuty. Wyglądał nieco śmiesznie, cały czas nosząc swoją zimową czapkę i okulary. Podczas jazdy umilaliśmy sobie czas rozmawiając, jednak ze względu na jego skromny angielski za dużo nie porozmawialiśmy. Drugiego dnia z rana Surenden zaczął ze mną rozmowę, która skończyła się zaproszeniem na hinduski ślub w jego rodzinie! Miałem jeden dzień na podjęcie decyzji, ale już od razu wiedziałem że na pewno się zjawie. Chciałem go potrzymać w niepewności do końca i upewnić się, że to prawdziwe, a nie "grzecznościowe" zaproszenie.
Surenden wysiadł przed Kalkutą, a ja zostałem w pociągu do końcowej stacji. Wysiadając, od razu odniosłem pozytywne wrażenie. Od razu poczułem coś nowego w powietrzu! Mijając tłumy ludzi i tragarzy noszących walizki na głowie, zaszedłem do dworcowej restauracji. I znowu szok, jedzenie jeszcze tańsze niż do tej pory, a do tego non-veg menu :). Pierwszy dzień w Kalkucie spędziłem na poszukiwaniu właściwego, taniego noclegu, a potem na zwiedzaniu okolicy. Skończyło się na tym, że zostałem w pokoju, wyposażonym w jedno łóżko i wiatrak na suficie. Bez okien, bez przeciągu, zaduch że aż ciężko oddychać, ale za to dostęp do wi-fi :), jednym słowem zacna pieczara. Mimo wszystko, tu zaczęło mi się podobać, a ludzie wydawali się bardziej przyjaźni niż w innych wielkich miastach Indii. Kładąc się spać, myślałem o jutrzejszym ślubie...
Stawiłem się nań o wyznaczonej godzinie, trzymając w ręku kartkę z życzeniami i irańskimi pieniędzmi wewnątrz. Pięćdziesiąt tysięcy riali i jeden arabski dirham, na szczęście dla młodej pary. Po chwili spotkałem się z Surendenem, który krok po kroku tłumaczył mi co i jak. Zajrzeliśmy razem do kuchni, gdzie przy wielkich garach uwijało się jakieś dwadzieścia osób, potem do jednej sali, gdzie miał odbywać się sakrament i drugiej sali dla gości. Powoli schodzili się kolejni zaproszeni, którym byłem przedstawiany i których imion i spowinowaceń nie byłem w stanie zapamiętać. Jedna wielka rodzina :). Mężczyźni w koszulach, garniturach (jednak bez krawatów) lub w tradycyjnych indyjskich kurtach i pijamach. Kobiety ubrane w swoje najlepsze i kolorowe saree (długi kawał materiału robiący za suknie), ozdobione złotymi kolczykami i wisiorkami. Cała paleta kolorów i barw. W pewnym momencie usłyszeliśmy orkiestrę i przez bramę na białym koniu wjechał Pan Młody, a wszyscy zaczęli szalone tańce. Młodzi, starszy, kobiety, dzieci, wszyscy wywijali jak potrafili w rytm szybkiej muzyki. Rzucając pieniądze, strzelając konfetti i klaszcząc. Zostałem wciągnięty do tańca i szalałem razem z nimi. Po tym energetycznym wstępie Pan i Pani Młoda byli witani w progu sali przez całą swoją rodzinę. Dodam, że w Indiach wciąż większość małżeństw jest aranżowanych. To znaczy że przyszła para NIGDY przedtem się nie widziała, a o całym przedsięwzięciu decydują rodzice. Tak więc jest to dla nich na prawdę wielki dzień! Może kiedyś sie nawet pokochają, kto wie... :) Po jakimś czasie Młoda Para przeniosła się na scenę, gdzie stały dwa piękne trony. Goście kolejno robili sobie z nimi zdjęcia. Kto chciał, mógł w tym czasie częstować się smakołykami z suto zastawionego stołu. Ponad dwadzieścia różnych dań do wyboru! Oczywiście zaproszono mnie do degustacji, i szczególnej uwadze zasługują ślubne słodycze, po prostu pychota! Czułem się nieco specjalnie, ponieważ każdy chciał mnie poznać, i choć chwilę porozmawiać. Na prawdę już nie wiedziałem kto jest czyim bratem, wujkiem, ojcem czy kuzynem. W czasie, gdy odbywał się sakrament małżeństwa, najbliższa rodzina towarzyszyła Młodej parze, a reszta gości jadła i rozmawiała. Pan Młody składał siedem obietnic w obecności boga ognia. Pani Młoda składała jedną obietnicę. Ciężko było zrozumieć co się dzieje, ale wyglądało interesująco. Przez ten czas zdążyłem trochę poznać Surendena i w moich oczach wyrósł na prostego człowieka z wielkim sercem. Mimo że nie pochodzi ze zbyt wysoko postawionej rodziny, a sam jest bileterem na bramkach na autostradzie, to okazał się na tyle dobrym człowiekiem, że zaprosił mnie, nieznajomego na ślub. Do tego zapraszał mnie do siebie do Jaipuru, kiedy będę już żonaty :) Nie doczekałem końca całej ceremonii, i tak jak większość, wyszedłem w trakcie. Wylądowałem w żółtej taksówce-limuzynie i za równowartość pięciu złotych wróciłem do swojego nowego gusethousu, pozytywnie nastrojony po tych przeżyciach. Żeby było mało, w środku spotkałem Andreia z Rosji, który już od ponad dwóch lat jest w podróży. Wdaliśmy się w ciekawą dyskusję aż do samego rana. I znowu zaległem spać od razu po przyłożeniu głowy do poduszki...

1 komentarz:

  1. A jak nie będziesz żonaty to nie zaprasza?;p Czekam kiedy zdradzisz kolejny cel podróży:)

    OdpowiedzUsuń