wtorek, 25 lutego 2014

Phetchamburi

Phetchaburi to całkiem leniwe miasteczko, położone około 150 kilometrów na południowy zachód od stolicy Tajlandii. Przyjechałem tutaj wczoraj w środku dnia, podczas największego upału. Po rozmowie z właścicielką jednego z guesthousów, dostałem kawałek miejsca w ogrodzie na rozbicie namiotu oraz dostęp do wszystkiego co potrzebne za bardzo małe pieniądze. Leniwa atmosfera też mi się udzieliła, więc postanowiłem tu zostać o noc dłużej.
Jest to jedna z najstarszych osad w Tajlandii. Pełno tu świątyń, pagód, świętych posągów i jaskiń. Przez miasteczko przepływa rzeka ciemnozielonego koloru. Przecina ją kilka mostów. Raczej niedużo tu turystów, spotkałem maksymalnie pięciu do tej pory. Szczególnie ciekawa historia wiąże sie z dwoma francuzkami, ale o tym zaraz napiszę. Tak więc miejscowi ludzie nieprzyzwyczajeni do obcokrajowców, dużo się uśmiechają i pozytywnie reagują na mój widok. To mnie bardzo urzeka w Tajlandii - wszędzie obecny uśmiech. Wystarczy krótki kontakt wzrokowy, by po chwili na twarzy pojawił się uśmiech, a może nawet poleciał jakiś żart. Na każdym rogu stoją stragany z przekąskami, a na największym markecie można kupić dosłownie wszystko. Tropikalne owoce, warzywa, ryby, mięso, kurze łapki, sosy, zimne napoje, czego tylko dusza zapragnie. Polubiłem te stragany z przekąskami, w których się stołuję. Można mięzy innymi dostać grillowanego kurczaka w sosie, ryż (tzw. Sticky rice to tajlandzka odmiana sklejonego ryżu), kiełbaski, pieczone ziemniaki, banany, owoce, słodkie naleśniki z różnym nadzieniem, nudle, pieczone bambusy wypełnione słodkim ryżem i tak można wymieniać w nieskończoność. A wszystko w nieprawdopodobnie niskiej cenie. Wystarczy kilka złotych by najeść się do syta, zjeść deser i napić mrożonej kawy. Tu mi się nawet nie opłaca przygotowywać jedzenia samemu, bo wychodzi drożej. Oczywiście jadąc w turystyczne miejsca za to samo zapłacimy trzy-cztery razy więcej. Z samego rana, po spacerze przez market zaopatrzyłem się w kilka przysmaków do zjedzenia. Usiadłem więc nad rzeką by je zjeść. Po niedługiej chwili spostrzegłem, że coś się porusza przy drugim brzegu. Po bliższym przyjrzeniu się stwierdziłem, że to około dwu metrowy aligator! Tym bardziej dzień zapowiadał się ciekawie. Po obfitym śniadaniu udałem się w stronę wzgórza, na któym stoją świątynie. Na ścierzce do głównego wejścia tłoczyły się niezliczone, tłuste, spasione przez odwiedzających małpy. Tu właśnie spotkałem wspomniane francuzki. Właśnie schodziły ze wzgórza i mijając mnie doradziły mi, jak najlepiej się tam dostać. Chwilę po tym jak się minęliśmy usłyszałem pisk jednej z dziewczyn. Odwróciłem się w ich stronę i zobaczyłem jak jedna z małp ucieka z torbą jednej z nich. Po drodze zaczęły wypadać z niej różne rzeczy, a okoliczne małpy zbierały je po kolei. Udało nam się przechwycić portfel, jednak jedna z małp wlazła na drzewo trzymając torbę w zębach. W środku był paszport i kamera nieszczęśniczki. Chwyciłem za bambusowy kij i rozgoniłem małpy. Dziewczyny się ich panicznie bały. No a co jeszcze było w torebce można było zobaczyć u pozostałych małp. Siedziały na gałęziach, gryząc tampony i próbując dobrać się do perfumów i tabletek. Muszę przyznać, że to był komiczny widok, ale próbowałem zachować powagę przy dziewczynach. Po tym jak główny złodziejaszek stwierdził, że ani paszport ani kamera nie są niczym interesującym, wyrzucił je na ziemię. Udało się je odzyskać, jednak dziewczyny ciągle były przestraszone i jak najszybciej poszły w kierunku wyjścia. W tym samym miejscu, schodząc ze wzgórza o mało nie zostałem zaatakowany przez bandę bezdomnych psów, jednak na szczęście udało się wycofać bez szwanku...
Według mnie znajduję się teraz w doskonałym miejscu na chwilę odpoczynku. I mimo że nie jest to za duże miasto, to i tak co chwile mnie zaskakuje. Sielankowa atmosfera dobrze na mnie wpływa przed zbliżającą się wizytą w stolicy.

piątek, 21 lutego 2014

Autostop na pace

Po orzeźwiającym porannym prysznicu wykwaterowałem się z guesthousu i zarzuciwszy plecak na ramiona udałem się w kieunku promu. Po drodze zahaczyłem o ulubioną indyjską, uliczną knajpkę, gdzie zamówiłem roti canai (najbliżej temu do naleśnika) z sosem curry oraz herbatę z bąbelkami. No właśnie ta herbata to jest swego rodzaju sztuka. Herbata z mlekiem jest przelewana kilkukrotnie z jednego do drugiego naczynia, z pewnej wysokości. Po kilku takich cyrkowych sztuczkach pojawiają się na wierzchu okazała pianka. Taka herbatę piją w Malezji dosłownie wszędzie. Po obfitym śniadaniu złapałem prom z Penang do Butterworth. Stamtąd dalej pojechałem lokalnym busem by wysiąść niedaleko bramek na autostradzie. Było upalnie i tuż za bramkami schowałem się w cieniu drzewa przy poboczu. Przygotowałem tabliczkę z wielkimi literami 'THAI' i niedługo czekałem zanim zatrzymał się kierowca dużej Toyoty. Zgodził się mnie zabrać do granicy. Kierowca - Mr Bin dobrze znał tą trasę i nie zdejmował nogi z gazu. Praktycznie cały czas pędziliśmy na zamkniętym liczniku (a kończył się na 180 km/h). Jeszcze przed samą granicą zostałem zaproszony na chiński lunch po którym się rozstaliśmy. Teraz zaczynała się zabawa podobna do tej podczas sesji, tylko zamiast wpisów do indeksu zbierałem pieczątki do paszportu. Wpierw wyjazdowy stempel z Malezji, potem butowanie przez ziemię niczyją, by odebrać wjazdowy stempel do Tajlandii. Zupełnie jak na uczelni, trochę kolejek, łażenia, trochę biurokracji :). No ale po tym wszstkim witamy w Tajlandii! Wielu spotkanych po drodze przepowiadało mi, że zostanę tu chwilę dłużej. Zobaczymy jak wyjdzie :). Jako, że nie miałem żadnych pieniędzy, postanowiłem wypłacić kilka groszy z bankomatu. No i zonk! Pierwszy, drugi... Dziesiąty bankomat i wciąż to samo. Wszystkie banki wołają o sporą prowizję. Po sprawdzeniu informacji w internecie, okazało się że jeden z banków nie bierze prowizji. Postanowiłem podjechać do bankomatu oddalonego o jakieś 100 km. Na szczęście po drodze do kolejnego celu. Po niedługim czasie zatrzymał się pickup. Dostałem zaproszenie na pakę i bez chwili namysłu skorzystałem z oferty :). Ahh! To dopiero jest autostop! Kierowca prowadził podobnie do Mr Bina i chyba też zamykał licznik. Ciąg powietrza był tak duży, że nie mogłem otworzyć oczu w kierunku jazdy. Usiadłem na plecaku i tak jechaliśmy wspólnie z bambusową drabiną i zwiniętymi kablami :). Kierowca dowiózł mnie do samego bankomatu, lecz i tutaj okazało się że jest prowizja. No to trudno, za coś muszę żyć. Po chwili przerwy zacząłem dalej łapać stopa. Przed zmrokiem udało mi się przejechać do Trang, jadąc wpierw z rodzinką, potem ciężarówką w pięć osób, a na koniec pickupem, ale już w środku. Ostatni kierowca był sympatyczny i na kolanach miał małego słodkiego szczeniaka, który łasił się też do mnie. W miejscu, w którym mnie wysadził, odbywał się akurat nocny targ. Na takim targu można kupić wszystko od przekąsek, herbaty po duperele i ciuchy. Miałem jeszcze porcję ryżu z jajkiem i ostrym sosem, którą zjadłem na kolację. Będąc późnym wieczorem w środku miasta nie miałem zbyt dużego pola manewru, więc zacząłem butować w kierunku drogi na Krabi. Zrobiłem sobie krótką przerwę na moje nowe ulubione mleczko sojowe, a potem dalej szedłem na wylotówkę. Po drodze zobaczyłem chińską świątynię z posągami buddy, sporym ogrodym i kilkoma mniej zrozumiałymi budynkami. Nie zastałem nikogo, chociaż długo szukałem. Postanowiłem zaryzykować i rozbiłem swój namiot na uboczu. Wtedy zobaczyłem, że ktoś się kręci w środku. Podszedłem bliżej, a starszy facet widząc mnie, zaczął krzyczeć, machać rękami i wszystkimi sposobami usiłował powiedzieć 'Won!!!'. Trochę się przeraziłem, że wszystko muszę składać, ale na szczęście pojawił się drugi mężczyzna. Upewnił się, że śpię sam w namiocie i pozwolił mi bez problemu zostać. Pokazał mi też gdzie jest prysznic i przyniósł butelkę zimnej wody. Położyłem się spać z myślą, że muszę wstać z samego rana by nie robić zamętu. O dziwo pierwsze autostopowe wrażenie w Tajlandii wypadło poztywnie. Ludzie też byli pomocni i uśmiechnięci. Znakomity prolog do podróży po kolejnym kraju.

czwartek, 13 lutego 2014

Całkiem leniwe przemyślenia

Leniwe dni. Ponad trzydzieści stopni na zewnątrz. Dużo wolnego czasu. Wiza do Tajlandii czeka na wjazdowa pieczątkę jak na wyrok. Może jutro, może pojutrze się ruszę. Wszędzie do okoła spotykam białych ludzi. Te same miejsca cały czas odwiedzane przez kolejnych ludzi. Backpackersi, turyści, podróżnicy, jak zwał tak zwał, wędrują między jedną a drugą turystyczną oazą. Penang, Kuala Lumpur, Kolkata, Hampi, Goa, Bangkok, Koh Phi Phi, te i inne destynacje ciągle wiszą w powietrzu. Jeśli dobrze się postarać, można się po prostu przemieszczać z jednego w inne miejsce, mając przy tym minimalny kontakt z miejscową ludnością, kulturą i zwyczajami. Można skupić się na spotykaniu nowych ludzi z całego świata i na dobrym spędzeniu czasu. Co kto woli. Każda forma w jakimś stopniu wzbogaca człowieka. Autostop i couchsurfing jest całkiem dobrą formą, by zapoznać się nieco bardziej z lokalnymi, jednak są oczywiście lepsze formy. Na pewno chciałbym spróbować dłuższej podróży rowerem. Jeśli nie teraz, to kolejnym razem.
Nieco przeraża mnie Tajlandia i świadomość, że gdzie się nie ruszę spotkam kolejnych, takich samych ludzi. Nawet podczas podróży można dostrzec pewne schematy. Rozmawiasz z ludźmi, pytasz gdzie warto pojechać, sprawdzasz informacje w przewodniku i tak jak poprzednicy jedziesz w to 'pewne' miejsce. Z tym że na ten sam pomysł jednocześnie wpada setki osób. Miejscowym już nie towarzyszy wielkie zdziwienie widząc nowego przybysza, widzieli już ich tysiące przedtem.
Jest jednak jeden ważny aspekt, mianowicie każdy z nas ma swoją perspektywę na to co widzi. Robiąc to samo, widząc to samo i doświadczając tego samo, każdy wyciąga swoje własne wnioski. To czyni wszystkie te podróże oryginalnymi i cennymi. Wszystkie te przeżycia są nasze i tylko nasze, i wpływają na nas w mniejszym lub większym stopniu.

piątek, 7 lutego 2014

Znowu na trasie!

Zrobiło się zbyt gorąco by dłużej spać. Leniwie zacząłem się ogarniać, a kiedy przyszedł Farid - mój host z cs, pojechaliśmy wspólnie zjeść śniadanie. Tak jak każde poprzednie malezyjskie jedzenie, tak i te było po prostu wyśmienite. Lokalna wersja naleśnika wypełnionego dżemem kokosowym to po prostu przyjemność dla podniebienia. Po śniadaniu pojechaliśmy w kierunku wylotówki z Kuala Lumpur, po drodze odwiedzając kilka miejsc. Największe wrażenie zrobił na mnie królewski pałac. Nowy, ogromny, pozłacany, strzeżony przez konną straż pałac przypominał o nowoczesności i potencjale Malezji. W końcu dojechaliśmy na stację benzynową, gdzie po kilku próbach znalazłem kierowcę jadącego w kierunku mojego kolejnego celu - Cameron Highlands.

Pożegnałem się z Faridem, a nowego kierowcę przywitałem różą (od Farida), tak że od razu atmosfera się rozluźniła. Nowy kompan okazał sie miłośnikiem rocka, grał w swojej kapeli, pracował w malezyjskiej flocie powietrznej, a w wolnym czasie zajmował się swoją farmą. Podczas drogi całkiem interesująco się rozmawiało. Niestety trafiliśmy na korek na autostradzie i zaczęliśmy się poruszać dużo wolniej. Zbliżał się akurat długi weekend, więc wszyscy uciekali jak najdalej ze stolicy. Wszystko było by w najlepszym porządku, gdyby nie fakt, że w radiu zaczął lecieć crazy frog. Jeden kawałek... Drugi... Trzeci... Dziesiąty... Kierowca okazał się być także fanem wszelkich crazy frogowych remiksów. Tak więc brnęliśmy przez korek umilając sobie czas odgłosami typu 'bim bim', 'pam pam' i innymi bliżej niezidentyfikowanymi artykulacjami szalonej żaby. Udało nam się w końcu dojechać do bramek w kierunku Cameron Highlands, gdzie się rozstaliśmy. Nie minęła nawet minuta i już zatrzymał się kolejny samochód. Po szybkim przedstawieniu się i wytłumaczeniu co tu robię kierowca zgodził się mnie zabrać. Tutejsi ludzie nie mają pojęcia czym jest autostop i zatrzymują się raczej po to by pomóc. Drugi kierowca, Henry był z pochodzenia Chińczykiem i właśnie wracał do rodzinnego domu na obchody Chińskiego Nowego Roku. Malezja to kulturowo oraz etnicznie zróżnicowany kraj.  Około połowę społeczeństwa stanowią Malajowie, jedną czwartą Chińczycy, zaś resztę Hindusi, lokalne plemiona oraz inne nacje. Czas szybko nam mijał na interesującej rozmowie. Po drodze odwiedziliśmy jedną z licznych plantacji herbaty i zrobiliśmy sobie przerwę na czaj. Cała dolina była pokryta zielonymi herbacianymi krzewami, co wyglądało fanstastycznie. Po tym jak powiedziałem Henremu, że mam zamiar nocować w namiocie, ten zaprosił mnie do siebie, by świętować nadejście nowego roku wspólnie z nim i jego rodziną. Po upewnieniu się, że to szczera, a nie grzecznościowa oferta, oczywiście że się zgodziłem. Taka mała niespodzianka od losu :)! Zanim dotarliśmy do jego domu, zrobiło się już ciemno. W środku zastaliśmy liczną rodzinę oraz suto zastawiony stół. Zostałem serdecznie przywitany i zaproszony do zajęcia miejsca przy stole. Po niedługim czasie zaczęliśmy kolację, podczas której Henry cały czas dbał by mi niczego nie brakowało i dokładał mi co raz to nowsze rarytasy. Pieczone mięso, żeberka, kurczak w sosie, wyśmienita ryba, grzyby, warzywa, ryż i kilka nieznanych mi wcześniej potraw lądowały po koleji w mojej miseczce. Poza mną i dwójką dzieci, wszyscy używali pałeczek do jedzenia. Po kolejnej już dokładce byłem tak objedzony, że grzecznie podziękowałem za wspólny posiłek. Po kolacji zaczęliśmy rozmawiać i miałem wrażenie, że rodzina odebrała mnie pozytywnie. Jako zakwaterowanie dostałem jeden z domów, w którym od jakiegoś czasu nikt nie mieszkał. Po krótkim odpoczynku i prysznicu, Henry zabrał mnie do jednej z restauracji, gdzie spotkaliśmy się z jego znajomymi. Na środku stołu wylądowała kolorowa potrawa. Ken, jeden ze znajomych wziął sie za jej doprawianie, używając sosów, oleju oraz surowego łososia. Po chwili wszyscy wspólnie, używając pałeczek, mieszaliśmy to kolorowe dziwadło wypowiadając przy tym życzenia na nadchodzący rok. Na niebie co chwile pojawiały się fajerwerki oraz lampiony, i mimo że była to mała miejscowość, świętowano hucznie. Rozstaliśmy się po północy, jednocześnie umawiając się na kolejny poranek.

Kolejnego poranka udaliśmy się do miejscowej hali sportowej, gdzie miejscowa mniejszość celebrowała nadejście Nowego Roku. Niebo było błękitne, bez żadnej chmury, a temperatura zbliżona do 20 stopni. Po prostu idealnie. Napotkanych ludzi witaliśmy zdaniem Gong Xi Fa Cai, czyli noworocznymi życzeniami. Przed halą odbywał się taniec lwów. Dzieci przebrane za czerwonego oraz czarnego lwa wywijały w rytm muzyki. Większość ludzi była ubrana na czerwono. Kolor ten wróży nadchodząe bogactwo. Chińskim zwyczajem jest obdarowywanie kawalerów czerwonymi kopertami z 'kieszonkowym' przez zamężnych krewnych. Jako, że byłem z Henrym, dostałem też kilka takich kopert i uzbierałem całkiem pokaźne kieszonkowe :). Po skończonym tańcu, odpalono dwa długie łańcuchy głośnych petard wprawiających w iście świąteczny nastrój. To był tylko początek, a miałem zostać tutaj chwilę dłużej. Zapowiadało się ciekawie.

Przez te kilka dni, kiedy gościłem u Henrego, zdążyłem nieco poznać chińskie zwyczaje. Większość czasu spędzaliśmy na zwiedzaniu okolicy, odwiedzaniu znajomych oraz próbowaniu wyśmienitego jedzenia. Odwiedziliśmy inne lokalne plantacje herbaty, truskawek, oraz co mi najbardziej przypadło do gustu, chińską świątynię. Przez ten czas, Henry dbał by mi niczego nie brakowało i ani razu nie pozwolił mi za siebie zapłacić. Rozstaliśmy się, gdy Henry musiał wracać do Kuala Lumpur. Po drodze podrzucił mnie na kemping i po kilku wspólnych fotkach pożegnaliśmy się. Dzień zleciał mi na poznawaniu okolicy i krótkim spacerze po dżungli. Wieczorem wróciłem na kemping, gdzie spotkałem Ja - przewodnika  w wyprawach po dżungli. Zaprosił mnie do dołączenia do jego grupy na dwudniowy wypad do dżungli. I znowu się zgodziłem, ale to już inna historia...