niedziela, 17 listopada 2013

Dwa i pół miliona w kieszeni

Około w pół do piątej rozległ się ryk z pobliskiego minaretu. Nie mogłem zamknąć okna, bo bym się ugotował. Grzejnik w pokoju pracował pełną parą. Przeczekałem pobudkę i zasnąłem ponownie. Kiedy już normalnie wstałem nad ranem, szybko się ogarnąłem i skoczyłem do sklepu po świeży chleb. Po śniadaniu spakowałem się i po pożegnaniu z obsługą hotelu, gdzie spałem dzięki Emrze, poszedłem na poranny czaj. Gdy tak sobie siedziałem, podszedł do mnie kilkunastoletni chłopiec i zapytał czy może wyczyścić mi buty. Jako, że było na nich więcej błota niż kiedykolwiek, zgodziłem się. Dostałem w zastaw klapki, a chłopiec zniknął z moimi butami. Zanim skończyłem drugą szklankę czaju, buty były czyste. Dałem chłopakowi reszte tureckich monet i poszedłem łapać stopa. Tego poranka moim oczom ukazał się Ararat w całej okazałości. Dzień wcześniej był przykryty chmurami. Majestatyczny, surowy szczyt, na którym podobno osiadła Arka Noego po wielkim potopie. Nie czekałem długo na podwózkę. Już po chwili zatrzymała się ciężarówka jadąca prosto na granicę. Przejście przez granice poszło sprawnie i obeszło się bez żadnej kontroli. W Iranie tego dnia było święto, więc większość ciężarówek stała tuż za granicą. Mijając kolejne samochody nagle usłyszałem wołanie: "Hubi!, Hubi!" i moim oczom ukazało się dwóch tureckich kierowców, z którymi jechałem wczoraj. Pomogli mi wymienić tureckie liry na irańskie riale u miejscowych cinkciarzy. Jeśli chodzi o Iran to jest mały problem z pieniędzmi. Należy mieć przy sobie gotówkę na cały okres pobytu, ponieważ karty płatnicze wydane poza jego terytorium po prostu nie działają. Poszedłem dalej, by dostać się na wylotówkę z tej małej miejscowości. Po drodze znowu usłyszałem wołanie... Spotkałem dwóch kolejnych kierowców, z którymi piłem czaj. Podczas krótkiej rozmowy nie wiadomo skąd zjawił się Irańczyk i zaczął rozmowę po angielsku. Wytłumaczył mi, jakie święto jest dzisiaj obchodzone i, że zwyczajowo tego dnia ludzie dzielą się z innymi tym co mają. Ulice dalej rozdawano jedzenie, więc nowy kolega zaprosił mnie tam. Dostałem solidną porcję ryżu z wołowiną. Przechodzący ludzie co chwile wołali "Welcome to Iran" :). Ludzie pomogli mi przygotować tabliczkę z napisem Tabriz po persku. Na wylotówce próbowałem coś złapać. Zatrzymało się kilka taksówek, które po krótkim sprostowaniu odjeżdżały. W końcu zatrzymała się osobówka z kierowcą i pasażerem. Tłumaczyłem o co chodzi, i że nie chce taxi ani busa. Znaleźli kolegę mówiącego po angielsku. Tłumaczyłem też mu, że jadę stopem, a ten swoje, że dziś święto i nic nie jeździ. Cały czas naciskałem, że chce spróbować. Skończyło się to tak, że zawieźli mnie na granicę, pokazali taxi i na siłę wcisnęli mi dwa i pół miliona riali do kieszeni na opłacenie kursu. Tak właśnie pierwszego dnia w Iranie zostałem milionerem... Dwuipół milionerem. Kierowca taksówki musiał mocno się podekscytować na widok mamony. Wcale mi to nie było na rękę. Zachowywał się dziwnie i unikał odpowiedzi na moje pytania. Staliśmy długi czas przy granicy w oczekiwaniu na dodatkowych pasażerów. Kierowca w tym czasie latał z kawałkiem szmaty i pucował auto. W pewnym momencie po prostu się wkurwiłem i kiedy turecki tir wyjeżdżał z granicy, zapytałem kierowcę czy mnie podrzuci. Ok, nie ma problemu. I wtedy taksiarz zaczął robić burdę. Że jestem jego klientem, że on straci kase jak nie pojadę i nie da mojego plecaka z bagażnika. Chyba że mu dam całą kasę. Co za skurwysyn! Chciałem po prostu oddać kasę temu facetowi, który mi ją dał i spokojnie jechać dalej. Skończyło się ma tym, że tirowiec pod naciskiem kilku taksówkarzy powiedział, że nie może mnie zabrać. Po chwili znalazł się kolejny pasażer taksówki i ruszyliśmy uprzednio płacąc do Tabriz. Atmosfera w samochodzie nie była najlepsza, a do tego ekipa nie z tej ziemi. Kierowca latający ze szmatą i pucujący auto, dziadek wyrzucający co chwile coś przez okno, śpiący pasażer i wkurwiony Polak. Po drodze dosiadł się jeszcze młody chłopak, i tak dojechaliśmy do Tabriz. Atmosfera trochę się poluzowała i kierowca dogadał się z typem, który miał mnie odebrać z dworca. Wszystko poszło zgodnie z planem i po chwili przesiadłem się do pierwszego irańskiego hosta. Razem pojechaliśmy do jego znajomych. Po wejściu do mieszkania oniemiałem. Piękne dywany, krzesła i kanapy. A do tego przyjazna atmosfera. Zjedliśmy wszyscy razem kolację po irańsku. Czyli na podłodze. Po kolacji miałem okazję spróbować tutejszego czaju. Kostka cukru zamiast wylądować w szklance, trafia do ust i wtedy bierze się łyk gorzkiej herbaty. To już Iran... z którym znajomość zaczynam od zera.

3 komentarze:

  1. historia dokładnie jak z książki, którą niedawno czytałam;) a akcja nawet bardziej wciągająca;p

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. bez kitu wszystkie te posty czyta się jak kartki książki :D Nawet dobrze że nie ma zdjęć zadziałała wyobraźnia ;)

      Usuń
  2. Wow Hubert czytalam z zapartym tchem! A co do czaju, to moze jadac dalej odkryjesz inna tradycje - fusy do ust i popijasz wrzatkiem;) powodzenia w dalszej drodze :*

    OdpowiedzUsuń